Artykuły

Spotkanie przed Burzą

Los Mimos nie wyznacza kierunku przyszłej pracy teatru, jak też nie służy za próbkę jego odnowionego języka. Wrocławskim mimom chodziło przede wszystkim o samo spotkanie. O zrobienie czegoś wspólnie wbrew niezbyt sprzyjającym warunkom pandemicznym.

Ogród okalający siedzibę Wrocławskiego Teatru Pantomimy przy alei Dębowej jest do­prawdy piękny. Może nie tak tajemniczy, jak ten ze sławnej książki Frances Burnett, i raczej nie rajski, ponieważ dolatuje do nas wyjątko­wo ziemski uliczny zgiełk, lecz z pewnością niepozbawiony bajecznego uroku. Trudno uwie­rzyć, że zespół dotychczas nie zapraszał tutaj swoich widzów. W poprzednich latach najczęściej korzystał, jak się wydaje, ze Sceny na Świebodzkim Teatru Polskiego. Na jej deskach miały premiery takie spektakle jak Bachantki według Eurypidesa czy inspirowany opowia­daniami Rolanda Topora Café Panique. Niedłu­go to się zmieni. Na uruchomienie niewielkiej sceny w wymagającej remontu willi co prawda trzeba będzie jeszcze zaczekać, ale współpracę z Instytutem Grotowskiego rozpoczęto już te­raz. Dzięki niej następny spektakl teatru zo­baczymy w przestronnym Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia. Jednak nie tylko to nadaje ekskluzywności dosłownie kilku wrześniowym pokazom Los Mimos. Pierwsze przedstawienie zespołu po pandemii stało się również pierwszym tytułem zrealizowanym przez duumwirat Leszka Bzdyla i Olgi No­wakowskiej. Nowego dyrektora artystycznego i dyrektorki naczelnej, którzy objęli swoje sta­nowiska akurat w przededniu powszechnego lockdownu.

I tu wypadałoby poczynić kilka uwag wstęp­nych. Przede wszystkim należy podkreślić, że Los Mimos nie jest dziełem, które ma wyzna­czyć kierunek przyszłej pracy teatru, czy też które ma służyć za próbkę jego odnowionego języka. Najnowsze przedstawienie jest kreacją zbiorową osiemnastoosobowego zespołu aktor­skiego i współtwórcy Teatru Dada von Bzdülów, który niegdyś zaczynał karierę pod kierownic­twem Henryka Tomaszewskiego. W Los Mimos Bzdyl ograniczył się do skromnej roli opieku­na artystycznego. Nie bez powodu też tłuma­czył, że wrocławskim mimom chodziło przede wszystkim o samo spotkanie. O zrobienie cze­goś wspólnie wbrew niezbyt sprzyjającym wa­runkom pandemicznym. Wreszcie o nietypową inaugurację sezonu, mającego stać się nowym otwarciem dla placówki.

Jak zapowiada program, w tej wyjątkowej scenerii mają ukazać się „postacie różne, oso­bliwe, choć wszystkie nieprawdziwe”. Pierwsza z nich to pełen powagi i godności Majordomus w wykonaniu Zbigniewa Koźmińskiego. Cere­monialnie ustawia krzesło i stolik, przygo­towując miejsce dla swego pana — żeby nie było, prawdziwego Barona. Grający go Artur Borkowski to wzorowe wcielenie klasowego narcyzmu. Leniwie wdrapuje się na balustra­dę, rozgląda się dookoła i, drapiąc pierś, cele­bruje własne zblazowanie i wszechobojętność. W tym samym czasie okna budynku otwiera­ją się niczym stare muzyczne szkatułki, czy też drzwiczki animowanych zegarów ratu­szowych. Odsłaniają przed nami potajemne, w tym również erotyczne, scenki z życia do­mowników.

Na Los Mimos, jak to nieraz się zdarza z krea­cjami zbiorowymi, składa się ciąg niekoniecznie powiązanych ze sobą wyraźną logiką drama­turgiczną etiud. W tym akurat przypadku, po­nieważ akcja toczy się w kilku miejscach naraz, nakładających się na siebie nawzajem i aktyw­nie konkurujących o uwagę widza. Tu Szalony Ogrodnik (Jan Kochanowski), jak na wzoro­wego mima przystało, pielęgnuje krzewy za pomocą całego zestawu niewidzialnych narzę­dzi, tam Ołowiany Żołnierzyk (Mariusz Sikor­ski) próbuje uwolnić się z zapętlonego w nieskończoność algorytmu wojskowej musztry. Nie obchodzi się, rzecz jasna, bez tradycyjnych intryg. Raczej farsowych niż melodramatycznych. Wystarczy kilka rzuconych sobie nawza­jem spojrzeń, żeby między bohaterami na­tychmiast zawiązał się trójkąt miłosny, nie­chybnie doprowadzający do pojedynku obra­żonych kochanków. Niekiedy z efektami slow motion. Całość zaś balansuje gdzieś pomiędzy barokową sielanką a zestawem pomniejszych szaleństw indywidualnych, które z pojawieniem się Rzeźniczki (wyjątkowo zabawna Agnieszka Charkot) zsumują się w taneczne szaleństwo zbiorowe, zombie-lambadę, z całkiem już montypythonowską wisienką na torcie w postaci rewolty baletowej pary wieśniaków.

Lekkość tego wszystkiego sprawia, że więk­szość bohaterów Los Mimos do samego końca pozostaje dla nas zaledwie uogólnionymi figurami. Powidokami epoki, których losem doprawdy trudno się przejąć. Dowodem na to znacznie żywsza reakcja zebranych na nie­oczekiwane pojawienie się Polityka-hipokryty (Paulina Jóźwin) w nienagannym garniturze. Wjeżdża na eleganckim czarnym audi i za­nim przemówi, składa dłonie w akuratną wie­życzkę. To akurat jedna z tych postaci, które tak dobrze znamy z rzeczywistości medialnej. Dlatego też z większym zaangażowaniem śledzimy, jak doszczętnie rozbrajają i uwodzi Arlekin Współczesny, czyli Miłość Tańcząca. Wprost stworzony do tej roli Eloy Moreno Gallego kusi biurokratę, odkrywając przed nim coraz to nowe widoki na rozległy kraj zmysłowych przyjemności. Szkoda, że cała ta wyprawa w rejony prawomocności obyczajo­wych tabu wygląda na małą tęczową przypinkę na osiemnastowiecznej liberii.

Skoro już jesteśmy przy ubiorach i unifor­mach, wypadałoby wspomnieć o zaprojekto­wanych przez Małgorzatę Bulandę kostiumach. Są wyraziste, kolorowe i odpowiednio wysty­lizowane. Mają się podobać i cieszyć oko. Szko­da, że będąc atutem wizualnej strony spekta­klu, utrudniają jednocześnie odbiór charakterystycznych dla teatru pantomimy popisów warsztatowych. Trudno docenić precyzję i ampli­tudę ruchów, kiedy gubią się one między fał­dami długich sukienek, czy też w workowatych łachmanach przedstawicieli lokalnego plebsu. W Los Mimos obraz w ogóle nazbyt często dominuje nad choreografią. Chciałoby się, żeby efektowne wizualnie rozwiązania równowa­żyły te, podczas których czujemy charaktery­styczne „mrowienie” neuronów lustrzanych, towarzyszące oglądaniu możliwości wyćwiczo­nego ludzkiego ciała.

Czego natomiast w przedstawieniu nie za­brakło, to niewymagającej dłuższych wyjaśnień klamry. W trakcie krótkiego prologu czy swoi­stej gitarowej uwertury stajemy się świadkami złowieszczego rytuału przeprowadzanego przez piątkę tajemniczych osobników w czar­nych togach i dziobatych maskach doktorów plagi. W programie nazwano ich Pięcioma Mnichami od zarazy. Przypominają stado olbrzymich kruków, które, jak się domyślamy, będzie odtąd krążyło nad beztroską rzeczywi­stością świata przedstawionego. Niechybnie powrócą. Tylko że tym razem bez skrępowa­nia zapuszczą się w pomieszczenia zabytko­wego pałacyku, gdzie przed chwilą ukryli się jego mieszkańcy.

Kontekst czyhającej nad mikrokosmosem scenicznym katastrofy może budzić skojarze­nia z Dekameronem Giovanniego Boccaccia, w którym szlachetnie urodzeni florentczycy, chroniąc się od zarazy, spędzają czas na opo­wiadaniu sobie krótkich, pouczających his­toryjek. Upierałbym się jednak, że podobień­stwa są raczej mylące. Jeżeli włoski klasyk w swojej wersji Tysiąca i jednej nocy opiewa ro­dzące się podstawy światopoglądu renesan­sowego, z jego wiarą w nieskrępowaną potęgę życia, wrocławskie przedstawienie wydaje się być naznaczone melancholią, przesytem i chę­cią ucieczki. Świetnym tego przykładem zjawi­skowo piękna Baronowa Izabeli Cześniewicz. Ciągle przebywa w jakimś somnambulicz­nym transie, a każda jej przygoda podszyta jest poczuciem niespełnienia. Jej córki (Agnieszka Dziewa i Sandra Kromer-Gorzelewska) to dwie przyszłe Alicje, które półświadomie rozglądają się za białym królikiem i krainą po drugiej stronie lustra. Młodsza z nich chyba znalazła do niej kluczyk w postaci maski papu­gi, którą bawi się, nie zwracając na pozostałych najmniejszej uwagi.

Niestety, wszystko to, jeżeli nawet i potrafi zahipnotyzować, to jedynie przez chwilę. Czar pryska, kiedy nadchodzi czas na kolejną nie­skomplikowaną i niezbyt oryginalną minia­turę, której zakończenie wcale nietrudno od­gadnąć. Być może najlepiej byłoby w ogóle zrezygnować z prób opowiada czegokolwiek i raczyć widza samą magią formy? Sprzyja­łaby temu towarzysząca przedstawieniu mu­zyka barokowa wymieszana z fragmentami granymi na żywo przez Szymona Tomczyka. Zamiast tego Los Mimos nie da się potrak­tować inaczej niż towarzyskie zaproszenie do wspólnego spędzenia jednego z ostatnich ciepłych wieczorów uciekającego lata. Czy warto było z niego skorzystać? Z pewnością. Ale po nim jeszcze bardziej czekam na Bu­rzę Szekspira w reżyserii Piotra Cieplaka. Premiera zaplanowana na początek listo­pada. I niech to będzie — nomen omen — praw­dziwa burza. Jak jesień, to jesień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji