Zabawy z bronią, zabawy z dźwiękiem, zabawy z Adelą Sz.
Nigdy więcej wojny! autorstwa Aleksandry Matlingiewicz, Jana Sobolewskiego, Weroniki Szczawińskiej, Łukasza Szymborskiego i Piotra Wawera jra, pokazywany w Komunie// Warszawa, to spektakl o wymowie antywojennej — raczej jednak afirmujący pacyfizm niż do niego nawołujący. Proponuje wsobność wspominania, indywidualizm przyjmowania świadectw pokolenia pamiętającego II wojnę światową, ich przeżywania lub lekceważenia, oraz postuluje szacunek do ich osobliwości. Co najważniejsze jednak, zakłada współistnienie wielu perspektyw, z których można patrzeć wstecz — co paradoksalne, bo przyczynkiem do powstania spektaklu są słowa jednej kobiety.
Przedstawienie składa się z serii występów jego twórców, będących jednocześnie aktorami. Każdy z nich rozpoczyna się od dostojnego wejścia na scenę i ukłonu w kierunku widowni (wykonywanego tak, jak kłaniają się muzycy podczas koncertów muzyki klasycznej — kładąc jedną dłoń na piersi i powoli pochylając głowę). Następnie wykonawcy niespiesznie udają się w kierunku swoich instrumentów — gramofonu ustawionego w centralnej części sceny, didżejskiego stołu znajdującego się nieco z boku, zawieszonych pod sufitem akordeonów albo pianina stojącego pod tylną ścianą. Między instrumentami ustawione są krzesła, na których siedzą ci, którzy akurat na niczym nie grają; żeby coś powiedzieć, zazwyczaj podnoszą się z miejsca, wypowiadając tekst uroczyście, jakby deklamowali wiersz lub śpiewali arię.
Przestrzeń Komuny// Warszawa zostaje zaaranżowana w specyficzny sposób — stoły są przykryte weselnymi obrusami, krzesła pokrywają błyszczące obicia, kurtyna zasłaniająca kulisy także jest wykonana z lśniącej tkaniny. Wszystko to przywodzi na myśl styl, w jakim urządzane są sale na przyjęcia, oscylujący na granicy elegancji i tandety — trafiający raczej w średni gust, niewyszukany, uniwersalny. Kostiumy performerów są nie mniej osobliwe. Mężczyźni mają na sobie dopasowane spodnie oraz frak (Piotr Wawer jr), płaszcz (Łukasz Szymborski) lub bomberkę (Jan Sobolewski); kobiety noszą wydekoltowane balowe suknie. Stroje — w kolorach przystojących kreacjom wieczorowym — podobnie jak dekoracja, wykonane są z błyszczących tkanin.
Kolejne numery wykonywane przez aktorów różnią się długością i dramaturgią, ale mają wspólny mianownik: wszystkie wychodzą od zarejestrowanych wspomnień kobiety, która w czasie II wojny światowej była nastolatką. W programie spektaklu zostaje przedstawiona jako Adela Sz.; nietrudno więc o spekulacje, czy nie jest babką reżyserki. Ta wątpliwość nie zostaje przez twórców ostatecznie rozwiana. To niedopowiedzenie tworzy warstwę wątpliwości, z jakimi mierzy się widz: czy wspomnienia zostały zarejestrowane na użytek spektaklu, czy pochodzą z prywatnego archiwum? Jak pozycjonuje się w tym Weronika Szczawińska — czy można rozpatrywać jej działania w ramach spektaklu także z etycznego punktu widzenia? I w jakim porządku klasyfikować wspomnienia Adeli Sz.: publicznym czy jednak prywatnym?
Spektakl rozpoczyna odtwarzana przez Jana Sobolewskiego z nagrania seria jej wyrwanych ze zdań słów: Niemce, partyzanty, Żydzi, Żydki, Ruskie, Ruscy. Kolejne wyrazy, uznawane — przynajmniej przeze mnie — za pogardliwe, kobieta wypowiada dobitnie, wyraźnie i pewnie. Zapętlony ciąg, nie bez przyczyny, kojarzy się z serią wystrzałów. Tempo wzrasta, a nagranie wybrzmiewa coraz głośniej, by zamilknąć w momencie, w którym część widowni wyraźnie nie może już go znieść — nie wiadomo, czy ze względu na padające słowa, czy fizyczne doznania — inni wydają się takimi kwestiami i tą formą wyraźnie rozbawieni.
Na granicy niechęci i rozbawienia oscylują zresztą kolejne sceny spektaklu. W jednej z nich performerzy na stojąco wsłuchują się w opowieść Adeli Sz. Gdy tylko z jej ust padają słowa „zło” lub „śmierć”, wykonawcy powtarzają je po kobiecie — poważnie, ale równocześnie niewinnie, jak dzieci na lekcji języka obcego, powtarzające wyrazy w celu utrwalenia ich prawidłowej wymowy. W innej odtwarzana jest opowieść kobiety o wojennych potańcówkach, na których pojawiali się natrętni partyzanci — w jej głosie pobrzmiewa nostalgia, wesołość; Matlingiewicz i Szczawińska powtarzają część zdania po Adeli bardzo podejrzliwym tonem. Kiedy zarejestrowany głos relacjonuje, jak wątpliwie subtelnym zalotom jednego z natrętów dziewczyna się sprzeciwiła, performerki powtarzają jej odmowę, na wpół ją wyśpiewując — poruszają przy tym wiszącymi akordeonami. Jedna z nagranych sekwencji dotyczy gęsi, które nic nie robiły sobie z obecności Niemców, Rusków czy partyzantów; chadzały tam, gdzie miały ochotę.
Jedna z ostatnich i zarazem najbardziej zapadających w pamięć scen spektaklu angażuje wszystkich wykonawców. Adela Sz. mówi o tym, że nigdy więcej nie chciałaby przeżywać tego, co przeszła w czasie wojny, tymczasem współcześni nie doceniają spokojnych czasów. Ta wypowiedź — zmaterializowana za pomocą zabawnego minimagnetofonu — jest przekazywana z rąk do rąk; niczym w zabawie w głuchy telefon. Gdy podający odtwarza, odbierający robi coś — szeleści, drapie, szura — co zagłusza słowa. Nagranie stopniowo traci ostrość, ginie w szmerach i stukotach: odtwarzane po kilku takich zabiegach przypomina nieznośne nagromadzenie hałasów, kojarzące się z serią wystrzałów i spadających bomb.
To symboliczne wyeliminowanie relacji Adeli Sz. zostaje ciekawie podsumowane w zakończeniu spektaklu — Jan Sobolewski wprawia w ruch dyskotekową kulę, by potem razem z Łukaszem Szymborskim zrobić didżejskie show, w którym nie istnieją już słowa staruszki, a teatr wypełnia muzyka, w rytm której zaczynają poruszać się widzowie.
Weronika Szczawińska w przedpremierowych deklaracjach przyznawała, że chce powrócić do antywojennych haseł. Zastanawiając się, skąd w narracji o wojnie tyle ideałizacji i niezdrowej fascynacji, chciała obedrzeć relację ze wzniosłości, oddając głos świadkini nie uczestniczącej w akcjach, które zapisały się na kartach podręczników do historii. W czasie II wojny żyła jak miliony innych ludzi; za „normalność” mając to, co dziś w tej kategorii na pewno się nie mieści. Równocześnie intencją wszystkich twórców było odejście od świadectwa Adeli Sz., potraktowanie go jak zwyczajnego materiału, z którym można pracować w dowolny teatralny sposób.
Uznaję plany twórców za nie tylko wypełnione, ale i zrealizowane w sposób nieoczywisty. Powtarzanie słów „zło” i „śmierć” to nic innego, jak zainscenizowane na niewinną naukę wtórne przyswajanie tego, co w wojennych historiach powinno znajdować się na pierwszym planie: potworności konfliktu, jego niszczycielskości, zła, jakie ze sobą niesie. Wojna nie jest zabawą z bronią ani okazją, by udowodnić, jacy jesteśmy mężni — zdają się perswadować twórcy — powinniśmy pamiętać, że wojna to przede wszystkim zło i śmierć. Wyłowione z wypowiedzi Adeli Sz. „Żydki”, „Niemce” i „Ruscy” są — według mnie, udaną — grą z teatralną materią, jaką w tym przypadku są wspomnienia kobiety. Te słowa — nacechowane przez nią pejoratywnie albo rzucane z przyzwyczajenia — niektórych widzów wprawiają w konsternacje, drażnią. Spektakl jest na tę reakcję otwarty, może nawet do niej zachęca — Sobolewski machinalnie przesuwa palcem płytę umieszczoną na gramofonie; wyraźnie niezwiązany emocjonalnie z opowieścią, podaje w wątpliwość jej elementy. Wspomnienie w spektaklu Szczawińskiej traci, popularny w polskiej historiografii, wymiar prawdy absolutnej — jest dla twórców jedynie historyjką, osadzoną w nieznanych realiach i obarczoną perspektywą, która mogła stracić na aktualności. W działaniu twórców brakuje — i słusznie — wiktymizacji Adeli Sz. Kobieta nie jest przedstawiana jako politycznie niepoprawna, nie jest ośmieszana: poprzez wypreparowanie, jej słowa tracą związek z mówiącą. W ten sposób niejasności towarzyszące rodzinnym konotacjom świadkini mogą zejść na dalszy plan; nie mierzymy się bowiem z problemem wyszydzenia perspektywy staruszki. Jednak, czy właśnie wobec tego podejścia do kobiety, osobiste uwikłanie nie powinno tym bardziej być brane pod uwagę? Wspomnienia cechuje osobliwa czułość, działania performerów są ostentacyjnie zdystansowane — ze względu na chęć pokazania pragmatyzmu materii, jaką mogą być wspominki, a może przez niechęć do ukazania osobistego zaangażowania?
Scena przypominająca grę w głuchy telefon, w myśl zakładanej przez Szczawińską interpretacji, mogłaby być ilustracją fetyszyzacji wojny. Świadkini postuluje pokój, a my słyszymy strzały, ona opowiada o strasznych czasach, a my zagłuszamy jej świadectwo.
Przyznaję jednak, że nie o tym myślałam, oglądając tę sekwencję. Tym, co udało się w niej uwidocznić twórcom, jest ponury obraz traktowania kobiecego świadectwa w historiografii, pozycja kobiecej perspektywy na skrajnie zmaskulinizowanych kartach historii II wojny światowej. W tej perspektywie fragmentaryczność opowieści Adeli Sz. zyskuje na znaczeniu. To nie tylko zabawy z dźwiękiem, jakim jest jej głos — patrząc przekornie, można tu dostrzec zabawy z Adelą Sz., która usiłuje mówić, a głos wciąż jest jej odbierany. Kolektywny bohater, jakim są w Nigdy więcej wojny! zespołowo pracujący artyści, jest znaczący — za niedobór kobiecych perspektyw w patrzeniu na przeszłość odpowiadają poniekąd wszyscy. Ten status quo nie ma jednego winowajcy — jedni nie chcą słuchać, drugie nie chcą się ośmieszać, inni nie mogą głosu udzielić.
Gdy słowa Adeli Sz. wybrzmiewają przez dłuższy czas i zaczynają układać się w zrozumiałą całość, coś w nich nie pasuje — o potańcówkach mówi ckliwie, więc odruchem twórczyń jest powtórzyć jej słowa tak, by miały ostry wydźwięk. Zamiast bitew, zajmują ją gęsi, więc zaczyna budzić rozbawienie. Gdy opowiada, jak odganiała od siebie niechcianego adoratora, znowu jest nam bliższa — artystki próbują dopasować jej słowa do dźwięku akordeonu, jakby sprawdzając, czy nadają się na feministyczną przyśpiewkę.
Adela Sz. nie nadaje się na bohaterkę, ale — zdają się pytać twórcy — dlaczego miałaby nią nie zostać? Jej historia walczy o słyszalność, ale gdy posłuchać jej dłużej, roi się w niej od klisz i mizoginizmów: dominują fantazmatycznie kobiece tematy, gęsi, potańcówki i chłopcy. Wystrój Komuny//Warszawa, kostiumy i gesty aktorów także są nieodgadnione — mają być afirmacją odmienności czy kpiną ze sztampowości? Takie pytania nawarstwiają się w trakcie przedstawienia i są jego ogromną wartością. Naiwnością byłaby jednak próba szukania na nie odpowiedzi albo zamknięcie doświadczenia Nigdy więcej wojny! w konstatacji, że jest to spektakl o dezaktualizacji „świętej” pozycji świadka czy o próbie wypreparowania jej z dyskursu naukowego.
Ambiwalencja lektury spektaklu i — tak to jednak postrzegam — afirmacja bezkompromisowo kobiecej perspektywy, na którą zezwalają twórcy, zostają trafnie podsumowane dzidżejskim show kończącym przestawienie. Dźwięk, który zastępuje słowa Adeli Sz., naszą reakcję na niego i równoczesną eliminację kobiety potraktowałam jak subtelnie przeprowadzony test. Odpowiada ci ta zabawa? Wolisz ją zamiast słów świadkini? Jesteś zmęczony historią, więc wolisz potańczyć? Ja — żałując, że akurat ta potańcówka odbywa się bez Adeli Sz. — zrezygnowałam z dyskoteki.