Artykuły

Pstryk

Grzegorz Jarzyna zajechał do hali ATM hulajnogą, od stóp do głów (kaptur) w dresie, w sportowym obu­wiu. Można by go uznać za żywą rekla­mę Innych ludzi, niepotrzebny mu nawet plakat — jak niegdyś Eugene’owi Ionesco, który chodził (wedle anegdoty) w tę i z powrotem przed teatrem z umo­cowanym na szelkach afiszem Krzeseł. No cóż, paryska prapremiera szła bez powodzenia, a tekst Doroty Masłowskiej od zarania skazany jest na sukces. Mimo ogromu pracy włożonej przez sztab osób w prapremierę Innych ludzi, rezultat jest taki, jakby reżyser potraktował poemat Masłowskiej jako samograj. Wymyślił mu atrakcyjne opakowanie (przepraszam aktorów, ale ich też tu zaliczam, bo są właśnie tak używani), a tekst puścił samopas, nie dodając interpretacji. Akurat tego wie­czoru, kiedy pierwszy raz oglądałam przedstawienie, po dobrej godzinie nastąpiła awaria dźwięku i publiczność została wyproszona z sali na kilkana­ście minut. Pstryk — i nie było teatru (aktorzy mają oczywiście mikroporty). Drugi pstryk — i jedziemy dalej. Co więc jest teatrem? Ta maszynka dźwiękowo-wizualna, czy to, co się wydarza mię­dzy sceną a widownią? Dla mnie zdecy­dowanie to drugie.

Dorota Masłowska napisała kolejny, po Dwojgu biednych Rumunach mówią­cych po polsku i Pawiu królowej, utwór drogi, dobrze się czuje w formule ody­sei. Panorama Polski czy miasta, którą dzięki niej uzyskuje, pod jej piórem staje się dobitną diagnozą rzeczywistości. Rejestruje ulice, ludzi, zachowania, mentalność, a zwłaszcza język (ten mówiony i ten pisany) i układa te strzę­py w misterny rap — jak w Pawiu kró­lowej, jak w piosenkach swego zespołu Mister D. W Innych ludziach tę frazę uzasadnia także tożsamością głównego bohatera — „Janik Kamil (32 lat), niekarany” — który szykuje się do debiutanckiej płyty, w głowie rapują mu się tematy, słowa, brakuje tylko bitów. Póki co, płynie z rzeczywistością, nie bez zgrzy­tów, jest na ciągłym pobudzeniu. Jego trzydniowa wędrówka przez dzielnice postbożonarodzeniowej i postsylwestrowej Warszawy ma hiphopowy rytm.

Grzegorz Jarzyna traktuje scenę jak przestrzeń hiphopowej imprezy: z boku stanowisko Michała DJ B Olszańskiego, po bokach po jednym rzędzie krzeseł, na których siadają aktorzy po każdora­zowym występie, scenografia nie stara się zasłonić kulis, widzimy krzątającą się obsługę spektaklu. Deziluzja jest tu potraktowana bardzo iluzjonistycznie. Ten paradoks jest ciekawy i jemu właściwe realizatorzy poświęcili naj­więcej uwagi. Widzimy trzy wysokie, wąskie prostokąty z blachy falistej — element miejskiego krajobrazu. Szybko zamieniają się w ekrany smartfonów, okienka z Instagramu, bilbordy, ściany greenboxów… Iluzja wnętrz „wielo­kondygnacyjnego budynku ludzkiego" z Między nami dobrze jest staje się iluzją przestrzeni wielodzielnicowego miasta ludzkiego. Aktorów mamy na żywo i wirtualnie. Tych drugich znacznie więcej, znane twarze w niebanalnych charakteryzacjach, gadające głowy w głowie — z bilbordów, ekranów tele­fonów, totalny monitoring. Ci, którzy wychodzą z obrazu, grają frontem do publiczności, niczym na koncer­cie. Jarzyna jednak reżyserią nie bawi się tak, jak scenografią. Poza jedną decyzją. Do roli Kamila zaangażował Yacine'a Jana Zmita. To rówieśnik Kamila, Polak o marokańskich korze­niach, aktor bez dyplomu, początkujący muzyk… Jarzyna chętnie opowiadał w przedpremierowych wywiadach, że jego współpracowniczka, Anna Axer-Fijałkowska, spotkała Zmita na Zbawixie i zarekomendowała do obsady. Literacki Kamil raczej nie przesiadywałby w tamtejszych knaj­pach. ale mógłby dowozić „dropsy” ich klienteli. Zmit nie traktuje posta­ci Masłowskiej jako pola do popisu, do czego za przyzwoleniem reżysera mają tendencje pozostali aktorzy. Jest wiarygodny i przejmujący, a nie tylko śmieszny.

Niektórzy aktorzy zostali obsadzeni po warunkach i tak, jakby mieli grać dalszy ciąg ról z Między nami dobrze jest: co prawda Magdalena Kuta i Maria Maj wymieniły się postaciami sąsiadki i matki, ale wciąż są Haliną i Bożeną; Adam Woronowicz jest człowiekiem sukcesu, enigmatycznym twórcą: Agnieszka Podsiadlik produktem mód… Wbrew warunkom gra Aleksandra Popławska — tłustą brzydulę Justę — ale nie zmienia to wrażenia, że, jak pozo­stali aktorzy, ma bekę z „innych ludzi”.

Grzegorz Jarzyna (także adaptator tekstu) narratorką spektaklu uczynił Sandrę, młodszą siostrę Kamila. Gra ją Agnieszka Zulewska i wyraźnie ma problem z postacią, z jej relacją wobec innych. Trudno powiedzieć, dlaczego właściwie mamy oglądać ten świat jej oczyma. Nic z tego nie wynika. Sandra wprowadza w akcję, ale póź­niej jej funkcję w znacznym stopniu przejmuje obraz czy bohater zbiorowy, pointa zaś należy do matki. Maria Maj pokazuje publiczności „faka” i mówi: „I to tyle, jakby ktoś pytał, jak tam jego płyta". Wszystko zostaje w rodzinie? No nie, to nie o tym. Jeśli Jarzynie zale­żało na jednoosobowym narratorze, to może lepiej, gdyby „traki” z poematu Masłowskiej wybrzmiewały w głowie Kamila (tym bardziej że Zmit daje radę). Scenariusz toczy się nie według desperackiego „tripu” Kamila, ale od jednej scenki do drugiej, które nizają się bez wyraźnego napięcia dramatur­gicznego i spoiwa interpretacji. Jeśli nawet reżyser w pełni podpisuje się pod wizją świata sformułowaną przez Dorotę Masłowską, to przecież spektakl jest jego wypowiedzią.

Od Między nami dobrze jest, czyli od dziesięciu lat, Grzegorz Jarzyna nie pokazał w swoim teatrze wybitnej pre­miery, jest w wyraźnym kryzysie. To, co było jego siłą — mocna, ale nie plakato­wa diagnoza, oryginalnie interpretująca dzieło literackie; poszukiwanie z akto­rem niebanalnych środków wyrazu, artystyczne ryzyko — rozpłynęło się w dziwnych wyborach repertuarowych, inscenizacyjnych eksperymentach. Dryfuje jak rzesze niegdysiejszych młodszych, zdolniejszych reżyserów, którzy, osiągnąwszy wiek średni, weszli w smugę cienia. Owszem, TR jest mod­nym teatrem, ale modą warszawki, o której opowiada, zresztą od dawna jest już jej częścią. Prapremiera kolej­nego tekstu Masłowskiej jest warto­ścią samą w sobie, ale teatralnie jest zręcznie pomyślanym, ilustrującym go widowiskiem.

Inni ludzie Jarzyny przypominają serial Ślepnąc od świateł. Jakub Zulczyk i Krzysztof Skonieczny opowiedzieli o współczesnej Warszawie i „innych ludziach” z punktu widzenia dilera, którego zagrał udanie raper Kamil Nożyński. Obraz filmowy uzupełniły rozbudowane animacje i montażowe eksperymenty. Zbieżność zapewne przypadkowa, a może też mówiąca coś o generacji niekoniunkturalnych artystów, którzy zrobili niezaprzeczal­ną karierę. Dorota Masłowska, Jakub Zulczyk, Krzysztof Skonieczny to rówie­śnicy (rocznik 1983). Piętnaście lat starszy Grzegorz Jarzyna idzie z nimi niczym rówieśnik, ale może ciekawiej by było, gdy zastanowił się, co różni te generacje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji