Artykuły

Czerwone róże i silna Polska

Wydawać by się mogło, że debiu­tancka powieść Masłowskiej z 2002 roku straciła na aktualności, a śro­dowisko, jakie opisuje, jest reliktem początku wieku. W końcu dresiarze spod bloku, wszechobecne narkotyki, patriarchat i przemoc miały się skoń­czyć wraz ze zbliżeniem się Polski do zachodnich standardów, czyż nie? Wystarczy jednak włączyć telewizor, aby przekonać się, że zmiany są tylko kosmetyczne.

Dlatego ochoczo wybrałem się na spektakl do Małopolskiego Ogrodu Sztuki. Za sprawą scenografa Marcina Chlandy sala teatralna stała się białą makietą pełną czerwonych róż, z kan­ciastym ni to ołtarzem ofiarnym, ni to wulkanem, ni to pomnikowym zni­czem pośrodku.

Historia Silnego, dresiarza z blo­kowiska, głównego bohatera powie­ści, w spektaklu opowiadana jest przez sześć kobiet. Każda z nich jest Silnym (i mężczyzną w ogóle) — każda z nich jest kobiecym typem widzianym z męskocentrycznej perspektywy, co widoczne jest od razu w kostiumach. Magda (Katarzyna Zawiślak-Dolny), typ księżniczki z disneyowskich bajek, paraduje w sukni na obręczy wyjętej z teatralnego magazynu, z przewieszoną białą szarfą. Arieta (Natalia Strzelecka) wypełnia stereotyp modnej zakupoholiczki: w kiczowatych srebrnych kozakach, żółtych rajstopach i różowej spódnicy. Nataszę (Marta Waldera) oliw­kowa bomberka w połączeniu z mocnym charakterem zbliża do wyobrażenia maskulinistycznej butch. Emo-gotycki strój Andżeli (Anna Paruszyńska) wyła­muje się z kanonu blokowisk, ale wciąż jest „kobiecy” — gorset, czarna spódnica, makijaż i biżuteria w odpowiednim stylu. Krótka sukienka z białym koł­nierzykiem u Ali (Karolina Kazoń) jest wariacją na temat fetyszu uczennicy, zwłaszcza że mężczyznom wokół niej chodzi tylko o seks. Każda z kobiet wygląda zatem inaczej, ale każda z nich nosi koronę czy diadem — symbolicz­ne wywyższenie. Wszystkie tworzą przedziwny przekrój wizualny spo­łeczności, gdzie „videoblogerki cwałują z popkami w upiornym korowodzie”, jak napisała po premierze spektaklu (4 marca) na swoim profilu na Facebooku Dorota Masłowska. Zabieg wydaje się klarowny: oddanie kobietom opowieści o szowinistycznym, konsumpcyjnym, naspidowanym świecie Silnego. Czy tym samym spektakl staje się femini­stycznym głosem w polskiej patriarchalnej, męskiej narracji? I gdzie, w takim razie, sytuuje się aktualność tekstu i przedstawienia?

Dziewięćdziesięciominutowy spek­takl składa się z zazwyczaj dwójkowych czy trójkowych sytuacji. Wszystkie aktorki przez cały czas znajdują się na scenie, a kiedy nie biorą udziału w danym fragmencie, zastygają gdzieś z tyłu, popijając wodę. Podawany przez nie tekst ma formę narracji powieścio­wej — wypowiedzi postaci przerywane są dopełnieniami narratora (czyli rów­nież aktorek). Scenki przełamuje dźwięk techno-gongu: momentalnie kończy się jedna sytuacja i zaraz tworzy się nowa. Dłuższe fragmenty muzyczne w stylu elektronicznym tylko kilkakrot­nie stają się tłem lub przerywnikiem akcji. Wszystkie te zabiegi wytwarzają atmosferę sztuczności i dystansu wobec narracji.

Ta opowieść skonstruowana jest ze wszystkich ikonicznych fragmentów, jakie pamiętamy z powieści. Miłość Silnego do Magdy jest główną osią spek­taklu. Reszta wątków, jak w powieści, raczej uzupełnia tę specyficzną, nace­chowaną agresją i napięciem relację. „Dzień Bez Ruska”, wielokrotne wymio­ty i rozdziewiczenie Andżeli, niekoń­czące się wywody Ali czy słynny wypad do McDonald’s ze słowami „lej tą kolę” oczywiście nie mogły zostać pominięte. Pięć aktorek często wychodzi z ram swojej głównej postaci — przypomina to czytanie performatywne. Jest jeszcze jedna aktorka (Marta Konarska), która przez większą część spektaklu siedzi na centralnej konstrukcji, ubrana w czar­ną żałobną suknię, trzymając szkielet godny licealnych sal biologicznych; w przedziwny sposób jest niemalże niedostrzegalna. To matka Silnego, pogrążona w starości i dystansie do świata syna. Najpewniej dla męskie­go oka nie jest kobietą, dlatego jako jedyna ma czarny kapelusz z woalką zamiast korony — może to oznaczać, że matka sytuowana jest niżej niż kobiety „do poderwania”. Poza jednorazowym przebudzeniem i wypowiedzeniem monologu, który ginie pomiędzy innymi słowami, postać ta nie wzbogaca szcze­gólnie kobiecej perspektywy, dlatego jej obecność jest raczej symboliczna. Jeżeli celem twórców było wprowadze­nie wszystkich bohaterek powieści na scenę, to zabieg dodania każdej z wyra­zistych postaci pomniejszych epizodów—- jak odgrywanie mężczyzn, którzy i tak częściej bywają wspominani niż przed­stawiani — wydaje się chwytem niezbyt uzasadnionym.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że strategie, na jakich oparto spektakl, nie w zostały dostatecznie rozwinięte. Wojna polsko-ruska Świątka od początku uderza w widza szybkimi, soczystymi i wulgarnymi wypowiedziami i przery­sowaniem. Aktorki wybuchają energią, która nigdy nie opada, a że potok słów jest właściwie jedyną warstwą dźwię­kową, to szybko ta konwencja zaczyna wyczerpywać się i irytować. Z całą pewnością „ortopederaści”, motyw długopisu z napisem „Zdzisław Sztorm” albo nieskładna podwórkowa polszczy­zna śmieszą tak samo jak w czasach wydania powieści, jednak ich potencjał krytyczny zaciera się w nastawionym na operowanie formą spektaklu. Stąd moje wątpliwości. Czy usunięcie męż­czyzn z pola widzenia i oddanie głosu kobietom tworzy bardziej niż w ory­ginale feministyczną i prześmiewczą opowieść o wypartych polskich osie­dlowych duchach? Czy wprowadzenie artystyczno-sztucznego pola róż na białej makiecie (bieli i czerwieni z flagi narodowej) zmienia postrzeganie absur­du i chamstwa wpisanego w tekst Wojny polsko-ruskiej? Mam wrażenie, że słowa i inscenizacja są równie celowo szowi­nistyczne, a ich pierwotne znaczenie się nie zmienia — nałożona zostaje tylko kolejna forma, która, przy wyrazistej strukturze tekstu, nie staje się bardziej ironiczna. Chociaż pomysł na wrzuce­nie mężczyzn w sferę wyłącznie narracyjną i oddanie akcji kobietom wydaje się mieć ogromny potencjał, to trudno zrozumieć porzucanie czy stapianie się wątków z powieści. Spłaszczenie konfliktu „polsko-ruskiego” (obecnego tylko w warstwie tekstowej spektaklu), niewykorzystanie jego potencjału do wypowiedzi na temat ksenofobii czy narodowców i kiboli powoduje utratę połączenia ze światem pozateatralnym. „Dzień Bez Ruska” przecież korespon­duje ze współczesnymi Marszami Niepodległości: oba są równie kseno­fobiczne. Jeżeli innym celem twórców było uwidocznienie patriarchalnych relacji jako komentarza do sytuacji w kraju, to nie jest to w spektaklu wyraźnie podkreślone — w pewnym momencie wyczulenie na konserwatyw­ną narrację względem kobiet zawartą w tekście i inscenizacji (tworzoną przez kobiety na scenie) słabnie, a to, co pozostaje, jest kolażem ironicznych gestów, prześmiewających tylko siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji