Artykuły

Trump i pole kukurydzy

Trump i pole kukurydzy to kolejny w ciągu ostatniego roku spektakl dotykający problemu zmian klimatycz­nych. Po You are safe Agaty Siniarskiej i Ostatnim Romualda Krężela, Paweł Łysak opowiada wielowątkową historię, w której obraz przyszłego świata, unie­ruchomionego między katastrofą a cza­sem po katastrofie, łączy się z wciąż niezażegnanymi problemami z przeszłości.

Niemal całą scenę wypełnia szkla­na, przypominająca skomplikowane terrarium konstrukcja, którą zaaran­żowano na ciasne, ale w pełni.wyposażone mieszkanie. Jest sypialnia z potrójnie piętrowym łóżkiem, mała kuchnio-jadalnia, garderoba, a nawet sauna i wypełniony roślinami zimo­wy ogród. To jednak wyraźnie zbyt mało dla dwóch lokatorów i czterech lokatorek, których po wejściu na salę zastajemy podczas przygotowywania wspólnego obiadu. Panuje przyjemna atmosfera, ale ścisk nie pozwala utożsa­mić tej sytuacji z towarzyskim spotka­niem wielkomiejskich foodies. Z czasem dostrzegamy także kolejne, niepoko­jące przedmioty, jak gdyby wyrwane z innego, apokaliptycznego porządku: między białymi szlafrokami wiszą dwie maski przeciwgazowe, każde pomiesz­czenie monitoruje niewielka kamera na podczerwień, a przed schodami pro­wadzącymi do wnętrza stoi stara barył­ka na ropę. Spokój obecnych na scenie ludzi kłóci się z wrażeniem panoptycznego reality show, którego boha­terki i bohaterowie zostali przerzuceni w oddaloną o kilka lat przyszłość, aby spróbować przetrwać w świecie podję­tych przez nas decyzji. Dom to w istocie schron, muzealny przetrwalnik — symulacja porządku z pierwszych dekad XXI wieku, w którą włączono elementy niezbędne do przetrwania w nowej rzeczywistości, w

Po obiedzie dwaj mężczyźni wstają, zakładają ochronne kombinezony i z ciśnieniowym opryskiwaczem ruszają w kierunku publiczności. Nieprzyjemnie chłodna mgiełka pokry­wa twarze widzek i widzów. Mogłoby się zdawać, że poprzez ten gest mamy stać się tytułową kukurydzą, ale tego typu metaforyka chyba nie jest koniecz­na. W końcu to, co jako ludzie wytwa­rzamy, nie krąży wokół ochraniającej nas bańki, inteligentnie zmieniając środowisko, ale prędzej czy później wraca i wnika w nas, podobnie jak kro­ple pestycydów przedostają się do tkanek roślin. Takie rozumienie pierwszej sceny potwierdza zresztą jedna z boha­terek (Małgorzata Trofimiuk), która w trakcie zraszania prowadzi mono­log o wszechobecnych połączeniach, obejmujących także człowieka, „Żywe drobinki kursują pomiędzy roślina­mi a tobą” — mówi. Jej mistycyzująca wypowiedź podbija odrealniony, oniryczny charakter pierwszej sceny. To swego rodzaju przywódczyni, szamanka, prezentująca antyracjonalną wizję przetrwania w nowych warun­kach i głosząca konieczność redefiniowania relacji łączącej człowieka z tym, co dotychczas uważał za podporząd­kowane sobie otoczenie. Jednak jej podejście do postępującej katastrofy nie będzie jedynym.

Gdy obaj mężczyźni wracają do szkla­nego bunkra, okazuje się, że pochodzą oni z zupełnie innego porządku. W tym postświecie pojawili się dopiero przed chwilą i sprawiają wrażenie zasko­czonych sytuacją, w której ich władza nie jest oczywista. To Donald Trump i jego doradca (Mateusz Łasowski, Damian Kwiatkowski), do których po raz pierwszy dociera świadomość zaszłych zmian. Skoro świata w kry­zysie nie można już bagatelizować, to oczywiście należy poddać go koloni­zacji i wytworzyć sprawiedliwe reguły współżycia, a jakże, wyłącznie ludzkiego. Zatem, po pierwsze: „jest demo­kracja” — amerykański prezydent ze swoim towarzyszem zaczynają na nowo aranżować świat. Ich próba spotyka się jednak z pobłażliwą reakcją kobiet, co ustanawia, pozornie znamienną dla całego spektaklu, opozycję męskiego — reprezentującego minione — i kobie­cego, antycypującego zmianę. Niestety, zarysowanie upłciowionej granicy nie jest do końca przekonujące, a jego sens zatraca się w dalszej, dość chaotycznej dramaturgii spektaklu.

Historia wspomnianych reprezen­tantów antropocentrycznego, ska­pitalizowanego patriarchatu ulega rozszczepieniu na dwa przeplatające się wątki, grane przez tych samych aktorów. Do amerykańskiego prezyden­ta dołącza żona Melania (obsadzenie w tej roli Kwiatkowskiego nie otwiera pola dla dalszej krytycznej refleksji, a sposób jej przedstawienia momenta­mi budzi wątpliwości z powodu swej dość stereotypowej infantylizacji), a pomiędzy kolejnymi scenami z ich udziałem pojawia się kolejny duet — tym razem niezbyt rozgarniętych „złych białych facetów”, jak sami siebie dum­nie określają. Postawy obu par są kom­promitujące. Trump to paranoik, który pod wpływem botanicznego artykułu z „Newsweeka”, próbuje inwigilować porozumiewające się między sobą sadzonki kukurydzy, aby wykryć uknu­ty przez nie spisek. Niekiedy wykrzyku­je pod adresem roślin groźby, a czasem tropi je z imitacją miecza świetlnego. Pozostała dwójka zdaje się w ogóle nie zauważać przemian w pojmowa­niu rzeczywistości, a zainteresowana jest jedynie przywróceniem starego porządku. Ich reakcyjne podejście jest jednak ostentacyjnie trywialne i zamy­ka się w sferze czystego fantazmatu. Co pewien czas wychodzą w stronę publiczności w szlafrokach, z tępymi nożami w dłoniach, i jedyne, na co ich stać, to rozmowa o wysłaniu wszyst­kich wegańskich miłośników slow life na Marsa. Mogłoby się wydawać, że to ironiczne spłycenie ma niejako zamknąć dyskusję nad genezą kryzysu, aby przekierować uwagę na nową wizję jego rozwiązania, stworzyć przestrzeń dla odmiennej perspektywy, której zmiana wydaje się kluczowym wyzwa­niem współczesnego ekoaktywizmu. Tu jednak pojawia się problem, bowiem zainicjowana na wstępie opozycja wobec skompromitowanego męskiego spojrzenia każę doszukiwać się owej alternatywy w działaniach pozostałych czterech kobiet. A te są mało wyraziste. Trudno powiedzieć, aby łączyła je jakaś wspólna strategia oporu. Bodaj najwy­raźniejsze stanowisko zajmuje wspominana „szamanka”: okazuje się byłą ichtiolożką, której przestała wystarczać zhierarchizowana relacja z „przedmio­tem badań”. Teraz próbuje rozmawiać z zachowanymi w domowym ogrodzie roślinami, albo podaje towarzyszom i towarzyszkom łyżkę, aby spojrzeli na siebie w zniekształconym, płynnym odbiciu i dzięki temu ulegli przemianie. Niestety, jej schematyczna postawa razi powierzchownością i infantylizmem. „Szamanka” jest uosobieniem wyobra­żeń ludzi uważających zwrot ekologicz­ny za niepoważną fanaberię, a nie kimś, kto miałby do zaproponowania realną alternatywę.

Szybko okazuje się, że Trump i pole kukurydzy nie daje okazji do podjęcia ćwiczeń z przyjmowania alterna­tywnych perspektyw, nie prowokuje publiczności do odmiennego postrze­gania nie-ludzkiego i odkrywania wła­snego uwikłania, o którym Timothy Morton pisze: „całe moje fizyczne bycie schwytane jest w siatkę” (Morton, 2018, s. 249). Bydgoskie przedstawienie to raczej próba uporania się ze złożono­ścią epoki antropocenu, a nie poszukiwanie narracji postantropocentrycznej. Następujące po sobie sceny to kolejne odsłony katastrofy ekologicznej, której symptomy nie zawsze są ze sobą koja­rzone. Twórczynie i twórcy przywołują różne konteksty i deformują je, chcąc uwidocznić szereg paradoksów świa­ta drugiej dekady XXI wieku. Schron przestaje być wyłącznie terrarium z ostatnimi przedstawicielami ludzkie­go gatunku, a staje się miejscem splotu tych sił, które człowieka tam właśnie zaprowadziły. Dystopijna przyszłość gwałtowanie miesza się z tym, co teraźniejsze.

Znaczna cześć spektaklu poświęcona jest elementom kolonialnej geopolityki zachodniego świata, podbudowanej mieszanką arogancji i hipokryzji. Pojawia się zupełnie nowa historia kobiety (Małgorzata Witkowska), która opowiada o swojej podróży do Burkina Faso, gdzie pod wpływem spotkania ze śmiercią zmieniła swoje życie i zaczęła walczyć o rozwój polityki humanitarnej i migracyjnej. Aktywistka prowadzi korespondencję z kancelarią Prezydenta RP (rzecz jasna, spotykając się z niezro­zumieniem i ignorancją), a także marzy o prezydentce Bydgoszczy, która zało­żyłaby obóz dla uchodźców na placu przed teatrem. Oczywiście krytyka jest tu obopólna — cios skierowano zarówno we władze, dosłownie wypinające się na przedstawiane przez nią problemy, jak i w samą kobietę, która reprezentuje model pop-akty wizmu, będący w istocie opowiadaniem siebie w stanie histe­rycznego przejęcia, produkcją samo­zadowolenia z działania w imię dobra. Choć obecność tego wątku może zaska­kiwać, uważam, że jest on interesujący. Afryka to jeden z kolejnych węzłowych punktów, w którym język katastrofy ekologicznej przekształci się w to, odno­śnie czego Europejczycy o wiele chętniej używają określenia „zagrożenie”. O ile łatwo pozostać w „bezpiecznym” oddaleniu od topniejących lodowców i zmniejszającej się populacji gatun­ków, o tyle wzrost średniej temperatury na drugim co do wielkości kontynencie świata, utrudniający produkcję żyw­ności i generujący kolejne konflikty zbrojne, wzmocni skalę procesów migracyjnych do poziomu, jaki obec­nie trudno sobie wyobrazić. Niestety, w bydgoskim spektaklu brakuje ciągło­ści dramaturgicznej, która powiązałaby kwestię kryzysu klimatycznego z poli­tyką migracyjną. Oba dyskursy funk­cjonują niejako obok siebie, a związki między nimi pozostają niewidoczne. Łączy je tylko przekonanie o trudno­ściach w znalezieniu języka, który umożliwiłby wyjście z pogłębiającego się impasu.

Z tym wiąże się zresztą kolejna wąt­pliwość. Przyjęta w przedstawienia strategia krytyczna sprawia wrażenie wtórnej i nieadekwatnej do podjętego tematu. Katastrofa ekologiczna zosta­ła sportretowana jako kolejna paląca kwestia społeczna, która poddaje się obiektywnemu sproblematyzowaniu. Znane z rzeczywistości postawy zyskują swoją sceniczną reprezentację, a następ­nie są ze sobą konfrontowane w niemal dialektyczny, choć podszyty ironią sposób (co zwykle kończy się sprowa­dzeniem ich do absurdu). Twórczynie i twórcy oraz publiczność mogą dzięki temu zachować zewnętrzną, oceniającą pozycję, co stoi w radykalnej sprzecz­ności z coraz głośniejszymi propozycja­mi myślenia ekologicznego, w którym człowiek nie unosi się ponad kryzysem, doskonale dostrzegając każdy jego aspekt, a spada w samo jego centrum i jest zmuszony do nauczenia się siebie samego od nowa. Nieuchronnie prowa­dzi to do pytania: czy nieuwzględnienie przeobrażeń w wizji podmiotowości człowieka, nawet pomimo krytyki jego destrukcyjnej działalności, nie stanowi luki w wyjściowych założeniach? Czy forma abstrahująca od przekierowania uwagi na to, co nie-ludzkie, wciąż może być produktywna?

Trump i pole kukurydzy pozostawia odbiorcę z wrażeniem, że chciałoby się pójść o krok dalej — wejść na pole eksperymentu, w którym język nowego ekoaktywizmu wykorzystałby specyfikę teatru. Twórczynie i twórcy spektaklu podążają jednak drogą kumulowania kolejnych kontekstów i wieloaspekto­wego opisywania problemu, co, w moim przekonaniu, nie spełnia swojej roli w kontekście trwającego kryzysu. A szkoda — w końcu problem wciąż się pogłębia, a Trump jeszcze nie zamienił się w popcorn, jak w finale bydgoskiego przedstawienia.

Bibliografia:

Morton, Timothy, Lepkość, przeł. A. Barcz, „Teksty Drugie” 2018 nr 2.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji