Kosmiczny seans hipnotyczny
Wciąż mam w uszach jednostajny niski dźwięk, który słychać przez cały trwania spektaklu Krzysztofa Garbaczewskiego. Czy to słynny odgłos kosmosu, który w 2001 roku zarejestrowała NASA? A może dźwięk przelatującego drona albo cytat ze ścieżki dźwiękowej któregoś z filmów Davida Lyncha? Od czasu do czasu słychać miauczenie kota, innym razem pianie koguta, sugerujące, że znajdujemy się w zakopiańskim pensjonacie. Skomponowany przez Jana Duszyńskiego hipnotyczny soundscape do spektaklu oddziałuje jednak nie tylko na słuch odbiorcy, lecz także wprowadza ciało w delikatne wibracje, których działanie uświadamiam sobie dopiero po wyjściu z teatru. Dlatego, jak mi się wydaje, pierwsza scena Kosmosu, w której słyszymy spokojny męski głos odliczający do dziesięciu, sprawia, że spektakl Garbaczewskiego można potraktować jako seans hipnotyczny. Hipnoza jako strategia artystyczna nie służy tu jednak wyłącznie organizowaniu świata scenicznego, lecz przede wszystkim wywołuje określone doświadczenie odbiorców, w którym tradycyjnie uznawane za mniej wartościowe doświadczenia zmysłowe i afektywne zyskują przewagę nad intelektualnym i krytycznym odbiorem przedstawienia.
Zasadom seansu hipnotycznego niewątpliwie podlega scenografia Aleksandry Wasilkowskiej i wideo Roberta Mleczki. Cała przestrzeń Sceny Kameralnej przypomina planetarium, w którym wyświetla się ruchome projekcje rozgwieżdżonego nieba: od czasu do czasu widać na nim spadające gwiazdy. Nad publicznością delikatnie wirują modele planet i asteroidów. Kręci się zawieszona nad sceną konstrukcja, do której z czasem przyczepione zostaną wykonane ze sztucznego tworzywa usta, patyk i metalowy szkielet kota — surrealistyczne rekwizyty wypełniające wyobraźnię Witolda (Jaśmina Polak). Jednostajnie kręci się również obrotówka, na której ustawiono półkolistą ścianę. Z jednej strony jest ona tradycyjną teatralną zastawką, z drugiej natomiast — drewnianym rusztowaniem, które stanowi kolejne pole gry. Chwilami można odnieść wrażenie, że scenografia żyje własnym życiem. Można to zobaczyć zwłaszcza w monologu Kulki (Paweł Kruszelnicki), która opowiada o mezaliansie, jakim było jej małżeństwo z Leonem (Roman Gancarczyk). Stojący na środku sceny Kruszelnicki jest całkowicie niewidoczny dla widzów. Przed ich oczami przesuwa się bowiem drewniane rusztowanie, na którym siedzą pozostali aktorzy i rytmicznie przekazują sobie z rąk do rąk białe talerze. Garbaczewski przekonująco dowodzi w ten sposób, że społeczeństwo klasowe stanowi integralną część rzeczywistości, w jakiej żyjemy.
Interpretując Kosmos Garbaczewskiego jako seans hipnotyczny, można również spojrzeć na pełen powtórzeń język powieści Gombrowicza z innej perspektywy. W przedstawieniu Jerzego Jarockiego z 2005 roku język służył do wyrażenia egzystencjalnych lęków postaci, poszukujących sensu w otaczającym je świecie. Garbaczewski natomiast próbuje oderwać język od psychologii postaci, skupiając uwagę na jego melodii i rytmie. Przekonuje o tym chociażby obsadzenie Jaśminy Polak w głównej roli. Trudno powiedzieć, by aktorka „grała” Witolda. Przez cały spektakl podaje tekst z charakterystycznym dystansem, rozpiętym między ironią i kpiną, który publiczność Starego Teatru dobrze zna z jej wcześniejszych ról w Hamlecie czy Królu Learze. Choć na dłuższą metę taki sposób gry wydał mi się nużący, to zdecydowanie sprawdzał się w tych scenach, w których Witold poszukuje związków między przedmiotami i wydarzeniami. Polak wypowiada wówczas swoje kwestie bardzo szybko i momentami zdaje się, że to raczej tekst Gombrowicza „mówi” aktorką. Trafnie oddaje w ten sposób sytuację Witolda, który w powieści stwierdza, że „rzeczy bawiły się mną w piłkę”. Efekt ten jest jednak krótkotrwały i znika w momencie, gdy aktorka myli swoje kwestie, co można wychwycić nawet bez znajomości tekstu powieści.
Kreacja Polak skłania do szerszej refleksji nad relacjami ludzi i nie-ludzi w seansie hipnotycznym Garbaczewskiego. Chodzi przede wszystkim o postać Fuksa, którą w spektaklu przejmuje punktowy reflektor ustawiony z przodu sceny. Na początku przywodzi on na myśl droidy z Gwiezdnych wojen, o czym świadczy chociażby charakterystyczny, komputerowo generowany dźwięk, który słychać z głośników za każdym razem, gdy włącza się reflektor. Fuks, niczym R2D2, pomaga Witoldowi rozwiązywać zagadkę powieszonego wróbla, podsuwając kolejne tropy. Jednak z każdą minutą przedstawienia — zdawałoby się uczłowieczony — reflektor zaczyna ujawniać swoje bardziej mroczne oblicze. Zamiast prowadzić do rozwiązania, myli tropy, wyświetlając tajemnicze znaki, które nie układają się w żadną logiczną całość. Jednocześnie każde pojawienie się snopu światła ściąga całą uwagę widzów, którzy w napięciu śledzą powolny ruch reflektora. Garbaczewski pozwala w ten sposób odbiorcom doświadczyć sprawczej roli techniki, która — nie tylko w teatralnym świecie — nie musi działać w zgodzie z intencjami człowieka. Niestety, doświadczenie to nie dotyczy aktorów na scenie, którzy traktują Fuksa po prostu jako narzędzie w rękach reżysera. Chciałoby się, by reflektor także im mylił szyki, za każdym razem inaczej interweniując w przebieg przedstawienia…
Jeśli uznamy Kosmos za seans hipnotyczny, w którym zmysły i afekty przeważają nad intelektem, nieuchronnie pojawi się pytanie o to, w jakim celu twórcy nas hipnotyzują. Jak mi się wydaje, w tym przypadku nie chodzi o hipnozę jako sposób dotarcia do nieuświadomionych myśli i pragnień człowieka. Chodzi raczej o poszukiwanie nowego modelu rzeczywistości, w którym tradycyjne podziały na realne i wyobrażone czy obiektywne i subiektywne ustępują miejsca różnego typu relacjom pomiędzy ludzkimi i nie-ludzkimi elementami rzeczywistości. Przekonuje o tym scena, w której Ludwik (Błażej Peszek) próbuje przekonać swojego teścia Leona do racjonalnego sposobu myślenia o święcie. Realistyczna rozmowa przy stole u Gombrowicza w spektaklu urasta do rangi wyprawy badawczej postaci wyposażonych w sprzęt geodezyjny. Garbaczewski tak rozkłada akcenty, że bardziej przekonujący okazuje się Leon, który wyśmiewa przekonanie Ludwika o tym, iż myśląc racjonalnie, „złapie się wszystko w garść”.
W Kosmosie nie chodzi bowiem o próbę zracjonalizowania pozbawionej sensu rzeczywistości, lecz o zmierzenie się ze światem, w którym mniej lub bardziej absurdalne skojarzenia między przedmiotami i wydarzeniami przynoszą całkiem namacalne i niedające się przewidzieć skutki. Wydaje się to szczególne aktualne w kontekście tak zwanej epoki post-prawdy. Chodzi o sytuację, w której liczą się nie fakty, lecz uczucia i opinie, one bowiem zaczynają kształtować rzeczywistość. W przeciwieństwie do krytyków post-prawdy, Garbaczewski nie tęskni jednak za przeszłością, w której rzekomo prawda była najważniejsza. Nie patrzy też na rzeczywistość Kosmosu z dystansem intelektualisty. W scenie, gdy Witold dusi kota Leny, przekonuje raczej, że jedynym sposobem na zmierzenie się z tym nowym światem jest wejście z nim w jeszcze ściślejszą relację, która może, lecz nie musi, doprowadzić do jakiejś zmiany.
Niestety, w spektaklu są fragmenty, które wyrywają odbiorcę z konsekwentnie prowadzonego przez twórców seansu hipnotycznego. Mam tu na myśli przede wszystkim zakończenie przedstawienia. Garbaczewski nie poradził sobie ze słynnym Gombrowiczowskim bergiem, czyli wieloznacznym słowem, którym przerzucają się Witold i Leon podczas wycieczki w góry. Ulegając atrakcyjnej acz zwodniczej estetyce surrealistycznego snu, zainscenizował frenetyczny taniec, w którym hipnotyzujący świat Kosmosu wywraca się do góry nogami. Z sufitu zsuwa się przypominająca krowie wymiona konstrukcja. Wypływa z niej bliżej nieokreślona substancja, w której tarza się Lena (Marta Scisłowicz). Do rytmicznej muzyki Duszyńskiego aktorzy wykonują ekspresyjne ruchy, a Leon pojawia się w kostiumie Kubusia Puchatka. Nagle w głowie odbiorcy pojawia się — zabójcze dla powodzenia seansu hipnotycznego — pytanie: co to znaczy? Czy wymiona symbolizują pierwiastek kobiecy, który przyniesie postaciom wyzwolenie ze świata Kosmosu? Czy kostium Leona świadczy o tym, że jego sposób myślenia należy zrzucić na karb jego infantylizmu? Samo pojawienie się tych pytań u odbiorcy może osłabić potencjał oddziaływania spektaklu na publiczność.
Seans hipnotyczny Garbaczewskiego ratują jednak dwie postaci, które wymykają się łatwym interpretacjom: Wróbel (znakomity debiut Małgorzaty Gorol w Starym Teatrze, rola dublowana przez Natana Berkowicza) i Katasia (Maciej Charyton). To postaci-hybrydy, których miejsce w scenicznym świecie Kosmosu jest dla mnie wciąż niejasne. Choć grana przez Gorol kobieta-zwierzę nie wypowiada ani jednego słowa, nieustannie przyciąga uwagę, przemykając po obrzeżach sceny. Ambiwalentna seksualnie Katasia natomiast często pojawia się na ekranie w centrum scenicznego obrazu, niepokojąco eksponując usta zdeformowane za pomocą dentystycznego rozwieracza. Niewątpliwie ich siłą jest to, że oddziałują na odbiorców afektywnie, wywołując jednocześnie fascynację i obrzydzenie. Można mieć tylko nadzieję, że tego typu postaci stopniowo przejmą władzę nad teatrem Garbaczewskiego, wzmacniając jego hipnotyczny potencjał.