Artykuły

Żyjcie dobrze

W najnowszej sztuce artyści zajmują się wspólnotą, sugerując, że wspólne działanie i pozytywna energia mogą uchronić przed pesymizmem i przynieść dobre rezultaty.

W opublikowanej krótko przed premierą rozmowie w „Dwutygodniku” Paweł Demirski zapowiadał, że nowy spektakl będzie czymś w rodzaju „psychicznego kocyka”, któ­rym twórcy chcą otulić publiczność, „pochu­chać na rany”, zapewnić, że jest możliwa rze­czywistość odmienna od katastroficznych wizji, zarówno tych projektowanych przez media, jak i tych, które fundujemy sobie sami, obser­wując kryzys uchodźczy, narastanie brunat­nej fali i rządy populistów. Triumf woli spełnił te obietnice, a jednocześnie odczarował tytuł dotychczas przyklejony wyłącznie do dzieła Leni Riefenstahl, kontrowersyjnej reżyserki, specjalistki od nazistowskich filmów propa­gandowych. Nowa sztuka Demirskiego nie ma nic wspólnego z twórczością niemieckiej ar­tystki, jakkolwiek również dotyczy projektu wspólnoty. O jej obliczach twórcy mówili nie raz, rozprawiając się z demonami Polski po transformacji ustrojowej. Powątpiewali w moż­liwość jej zaistnienia, ale i postulowali koniecz­ność jej odbudowania, czego wyraz dali w wał­brzyskim przedstawieniu O dobru (2012). W fi­nale spektaklu zgromadzeni wokół ogniska widzowie i aktorzy śpiewali hymn kibiców drużyny piłkarskiej z Liverpoolu You’ll Never Walk Alone, tworząc rodzaj, na razie te­atralnej, więzi. W najnowszej sztuce z pozio­mu rozważań i wątpliwości artyści przecho­dzą do diagnozy, sugerując, że tylko wspólne działanie i pozytywna energia mogą uchro­nić przed zmorą pesymizmu.

Pierwszym krokiem wydobycia się z otchła­ni melancholii jest nabranie dystansu i po­czucia humoru, choćby i czarnego, jak się okazuje, istotnego również dla twórców, któ­rych ostatnie spektakle utrzymane były w mi­norowym tonie. Najnowsza premiera rozpo­czyna się więc niczym film Hitchcocka — bu­rzą z piorunami, które rozdzierają pikselowe niebo, rozwieszone jak żagiel nad dużą sceną Starego Teatru w Krakowie. Patronuje jej duch Williama Szekspira, który zresztą pojawia się po sforsowaniu pikających bramek bez­pieczeństwa, ustawionych w drzwiach wej­ściowych na widownię. Przez te bramki prze­chodzi również publiczność. Lot, katastrofa i seans terapeutyczny, który za chwilę się od­będzie, mają być wspólnym udziałem scenicz­nych postaci i widzów.

W spektaklu Strzępki i Demirskiego Will Szekspir w kraciastych spodniach i glanach nie ma wiele wspólnego z patronem teatru uwiecz­nionym na rozmaitych obrazach i reproduk­cjach, jest raczej jego przewrotnym zaprze­czeniem. Bohater Krzysztofa Zawadzkiego, popijający piwo i uwodzący kobiety, ani my­śli zapanować nad dramaturgicznym chaosem. Czasem udaje, że próbuje łączyć poja­wiające się wątki i sytuacje, częściej jednak z kpiarskim dystansem przygląda się posta­ciom, kręcąc się między nimi niczym wirus. Dłużyzny i narracyjny nieporządek zarzuca­no zresztą Demirskiemu w popremierowych komentarzach. Uwagi recenzentów były o tyle uzasadnione, że czasami dramaturgiczna ma­szynka zacina się, a porzuceni przez autora bohaterowie czekają na swój moment lub błą­kają się po scenie. Sprawna reżyseria i zaan­gażowanie zespołu powodują jednak, że po­szczególne mikronarracje komponują się w dy­namiczną całość, historie płynnie przeplatają się ze sobą, a tożsamości bohaterów subtelnie przenikają. Szekspir w tej opowieści mógłby być przewodnikiem po scenicznym świecie, ostatecznie jednak jego obecność sprowadza się do roli Prospera. Za pomocą słów maga wywołuje burzę, choć tym razem nie morską, i dzięki katastrofie lotniczej sprowadza boha­terów na wyspę.

Martyna Solecka, odpowiedzialna za sce­nografię, wysypała scenę piaskiem, w który wrzynają się porozrzucane walizki, skrzynie, wyrwane fotele z samolotu i części wraku. Z boku stoi stół kuchenny, na którym Wuj McDonald (Adam Nawojczyk) mógłby przy­gotować kolację dla pokiereszowanych rozbit­ków, ale tego nie zrobi, bo uważa, że nie za­sługują na wspólny posiłek. Marudni, kry­tyczni wobec towarzyszy niedoli — jeden z nich (Michał Majnicz) zostaje zrugany za kąpiel w morzu — bardziej koncentrują się na tym, co ich dzieli, niż na tym, co ich łączy. Będą jednak musieli przejść swoistą terapię, by prze­trwać w tych niesprzyjających okolicznościach, a może nawet zmobilizować się do wspólne­go działania. Jak w Baśniach z tysiąca i jed­nej nocy receptą na uniknięcie złego losu jest opowiadanie. Przywoływane z zakamarków pamięci historie o sile ludzkiej woli mają przybliżyć ich do pozytywnego finału. Autor sztuki, niczym Szeherezada, podsuwa kolej­nych bohaterów, którzy się nie dali, pokonali trudności, własne zwątpienie i sceptycyzm otoczenia. Wśród nich znajdą się zarówno Ra­chel Carson (ujmująca Dorota Pomykała), ame­rykańska biolożka, której badania zwróciły uwagę na niszczenie środowiska naturalnego przez przemysł i przyczyniły się do rozwoju ruchu ekologicznego na świecie, jak i Kathrine Switzer (świetna Dorota Segda), pierwsza kobieta, która przebiegła bostoński maraton, mimo że do tej pory zarezerwowany był wy­łącznie dla mężczyzn.

Historie i bohaterowie z najróżniejszych za­kątków świata układają się w kolaż dobrych myśli i budujących doświadczeń. Ubogi hin­duski robotnik, Dashrath Manjhi (Radosław Krzyżowski), z sukcesem wykuje tunel w gó­rze, która oddzielała jego wioskę od szpitala, chociaż zabierze mu to dwadzieścia dwa lata, bo walkę ze skałą będzie toczył za pomocą dłuta i młotka. Z kolei drużynie piłkarskiej z Amerykańskiego Samoa (Małgorzata Za­wadzka) dziesięć lat po sromotnej porażce w me­czu z Australią — najwyższej przegranej w hi­storii oficjalnych międzynarodowych roz­grywek — uda się wreszcie strzelić pierwsze­go gola. Głodny Mongolski chłopiec (Marta Nieradkiewicz), przez cały spektakl ugania­jący się za koniem, który pozwoli mu wygrać wyścig i uratować wioskę od głodu, w końcu złapie zwierzę. Wreszcie zwolniony z pracy Górnik (Michał Majnicz) ewidentną porażkę przekuje w swój życiowy sukces i za pieniądze z odprawy wybierze się do Indii.

Przywołując historie, w których udało się spełnić nawet naiwne marzenia, twórcy zda­ją się przekonywać, że zmianę rzeczywistości na lepsze trzeba zacząć od siebie. Pomaga też pasja i chęć pomocy innym, zwłaszcza gdy łączy się z wytrwałością w dążeniu do celu. Czasa­mi decyduje przypadek. Gdyby Rachel Carson w dzieciństwie nie uratowała kaczuszek ze studzienki ściekowej, być może nie zostałaby bio­logiem. Gdyby Kathrine Switzer, którą próbowano zdjąć z trasy maratonu, bo jako kobieta wystartowała w nim nielegalnie, nie wsparła grupa biegaczy, którzy ochronili ją swoimi cia­łami, być może nie ukończyłaby biegu i nie zmieniła historii tego sportowego wydarzenia. Scena biegu jest zresztą jednym z najbardziej komicznych, ale i wzruszających momentów przedstawienia. Gdyby Górnik (Michał Maj­nicz) nie popłynął z kolegą (Juliusz Chrząstowski) na poszukiwanie zaprzyjaźnionego pingwina (Marcin Czarnik), być może nigdy nie dotarliby na biegun południowy. Wresz­cie — gdyby człowiek, który pierwszy rozpalił ogień albo wymyślił koło, uległ presji mal­kontentów, że się nie da, pewnie dzisiaj byli­byśmy w innym punkcie rozwoju cywilizacji.

Zwieńczeniem dywagacji na temat siły wza­jemnej życzliwości i roli pozytywnych scena­riuszy jest ostatnia scena, która odwołuje się do wydarzeń w Wielkiej Brytanii z czasów Margaret Thatcher. Walijskim górnikom z lik­widowanych wówczas kopalni pomagali zbie­rający dla nich datki londyńscy geje i lesbijki. W zamian górnicy wsparli działaczy ruchu LGBT na paradzie równości w Londynie. W Pol­sce ta historia jest znana przede wszystkim z filmu Matthew Warchusa Pride (2014), tłu­maczonego jako Dumni i wściekli. Toteż Dumny i wściekły górnik (Juliusz Chrząstowski) za­wiera na scenie przymierze ponad homofobicznymi podziałami z reprezentującym śro­dowisko homoseksualne Gays Support The Miners (Krystian Durman). Finałowa piosen­ka Billy'ego Bragga There is Power in The Union w wykonaniu aktorów podkreśla siłę ludzkiej jedności, zwłaszcza że towarzyszy jej entu­zjastyczna reakcja widzów. Oczywiście znajdą się też krytykanci w stylu Dickensowskiego Mr Scroogea (Marcin Czarnik), którzy dla dobrego samopoczucia popsują innym zabawę. Wszystko jest jednak możliwe — prze­konują twórcy, podpisując się niejako pod kon­cepcją bohaterstwa dnia codziennego pro­fesora Zimbardo — skoro nawet sceptyczna intelektualistka (Anna Radwan) nosi w sobie Disnejowską Wróżkę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji