Artykuły

Na niby i naprawdę

Indianie Teatru 21 to spektakl o potrzebie przynależności do wspierającej się grupy, o zaletach rozmowy i o wadze spotkania.

Dakota Północna, 4 grudnia 2016 roku. In­dianie różnych plemion, w tym oczywiście Siuk­sowie ze Standing Rock, wraz ze wspierają­cymi ich aktywistami, świętują zwycięstwo. Kilkumiesięczna walka o zaprzestanie budo­wy ropociągu spod skrótu DAPL (Dakota Ac­cess Pipeline) skończona. Przynajmniej prze­rwana. W przypływie radości, czy z potrzeby podziękowania sobie nawzajem, chwytają się za ręce, tworząc wśród śniegów ogromny krąg. Są razem. Świat widzi te zdjęcia.

Wątek Indian, ich tożsamości, historii, współ­czesności, ale także funkcjonującego w kul­turze wizerunku, objawiającego się między innymi w dawnych dziecięcych zabawach inspirowanych powieściami Karola Maya, stał się punktem wyjścia i materiałem najnowszego spektaklu Teatru 21 (współprodukcja Nowego Teatru) w reżyserii Justyny Sobczyk. Ale oczywiście Indianie nie opowiadają jedynie o In­dianach. To przede wszystkim spektakl o potrzebie przynależności do wspierającej się gru­py, o zaletach rozmowy i o wadze spotkania. O tym, że każdego należy wysłuchać, zarów­no dla jego, jak i dla własnego dobra. To przedstawienie o konieczności współdziałania.

Nie ulega wątpliwości, że funkcjonujący od ponad dekady Teatr 21, tworzony przez oso­by z zespołem Downa i autyzmem, wypraco­wał już swój styl, charakterystyczną, a może nawet rozpoznawalną estetykę. Przejawia się ona, po pierwsze, w obrysowanych grubą kreską, uwidaczniających swą teatralność, wyraźnych i dynamicznych konceptach reży­serskich, choreograficznych, scenograficznych. Po drugie, w niezwykle intrygującej obecno­ści performerów na scenie, opartej na dużej swobodzie, nieskrępowanych działaniach, uwidocznionym entuzjazmie i wyzbyciu się wie­lu typowo aktorskich, cielesnych nadwyżek ekspresji. W Indianach było to dodatkowo bar­dzo dobrze widoczne dzięki współpracy z aktorkami Nowego Teatru (Magdaleną Czerwińską i Martyną Peszko) i ich jednoczesnej, jakże innej scenicznej obecności. Po trzecie, poprzez tematykę widowisk, z których większość po­dejmuje wątki związane z relacjami między­ludzkimi, potrzebą przynależności do grupy i trudem społecznego odrzucenia. W India­nach, jak się zdaje, problematyka ta wybrzmia­ła jednak jeszcze wyraźniej niż zwykle.

Wymienione tematy zaistnieją już na sa­mym początku przedstawienia, jeszcze za­nim na scenie pojawią się tytułowi bohatero­wie. Najpierw zjawią się harcerze — przedsta­wiciele grupy kojarzonej z gloryfikowanymi przez spektakl wartościami. Aktorzy wcho­dzą w długich czarnych kurtkach przykrywa­jących kolorowe mundury. Z polecenia suro­wej zastępowej (Justyna Wielgus) szybko je zdejmują, a następnie związują ze sobą. Są razem, we wspólnym działaniu, opartym na współpracy. Stworzony obiekt towarzyszyć im będzie, jako linia, lina czy skóra węża, już do końca spektaklu.

Harcerzy jest bardzo wielu, ledwo mieszczą się w wyznaczonej dla siebie przestrzeni. Zwłaszcza kiedy wykonują rozmaite zadania, nazy­wane dyscyplinami, wymagające sprawności fizycznej, zlecane im przez zastępową. Chcąc zdobyć kolejne stopnie, rywalizują między sobą, samodzielnie bądź w grupie, ale jedno­cześnie są dla siebie pomocni i życzliwi. Wszy­scy zdobywają upragnione, choć przecież bar­dzo umowne, odznaczenia. Atmosfera z czasem, acz powoli, gęstnieje. Działania zaczy­nają oscylować na granicy zabawy (zakłada­jącej pewien cudzysłów, sytuację wyjętą z ram życia, rzeczywistość na niby) i niezabawy (traktowanej poważnie, realnie, jako część codzien­ności). Performowane jest posłuszeństwo ak­torów, ćwiczących się we wzajemnej rywali­zacji. Bycie harcerzem to jednak wciąż gru­powe uprawianie harcy, przede wszystkim wspólna zabawa, wesoła i zupełnie niewin­na — zdają się uspokajać twórcy, ukazując uśmiech i zapał aktorów. Jej schemat znajdzie ponure odzwierciedlenie chwilę później.

Aktorzy wcielają się w role kowbojów i In­dian. Tak naprawdę jednak już do końca wi­dowiska pozostaną harcerzami. Zmiana ich tożsamości polega na nabudowaniu na daw­nej roli kolejnych zadań. Stają się Indianami lub kowbojami, opowiadając sobie o nich, uroz­maicając sobie swój beztroski, harcerski czas i inscenizując wyobrażane zdarzenia. Ta w grun­cie rzeczy skomplikowana, składająca się z trzech stopni konstrukcja postaci, i co za tym idzie świata przedstawionego, generuje dodatkowe sensy dotyczące ludzkiej tożsa­mości, pokazanej jako zabawa w określone role, i udaje się znakomicie.

Kowboje i Indianie to w spektaklu dwie silnie antagonizujące ze sobą grupy, choć na początku niewiele wskazuje na to, że dojdzie między nimi do scysji. Ich taneczne rytuały, pomyślane tak, by umożliwić aktorom swo­bodną improwizację w ramach zapropono­wanej sytuacji twórczej, są w ramach świata przedstawionego sposobem przedstawienia się, zaprezentowania i nawiązania kontaktu. Zwiastunem wzajemnej niechęci staje się od­trącenie, nieprzyjęcie do żadnej z grup Kak­tusa (Magdalena Czerwińska). Opowie on o tym otwarcie, w charyzmatycznie wykona­nym monologu, wyraźnie odróżniającym się swoją estetyką (szeroką gestyką, bezbłędną dykcją, aktorskim dogrywaniem) od reszty wi­dowiska. Kaktus przekonujący, że powinien, jak każdy, zostać wysłuchany, a jego odrzuce­nie to skutek niewiedzy i strachu przed innością, to pierwsza tak wprost wyrażona w tym spek­taklu nauka. W dalszej części przedstawienia będzie ich więcej. Nigdy jednak nie będą wy­rażać one określonych przekonań w sposób arbitralny, raczej będą przekonywać o swojej słuszności, argumentując i pokazując skutki zaniechań.

Kowboje podbijają Indian, z przekonaniem stwierdzając, że „to nie są ludzie”. „Ta zabawa jest niesprawiedliwa” — protestują tłamszeni harcerze-Indianie, nie mogąc uwierzyć w ta­ki finał wspólnego działania, oczekując do­brego zakończenia, które zwykle następowa­ło po wspólnych zabawach. Bieg akcji jednak nie zmienia się mimo przedłużanego, po­przez kolejne okrzyki „to niesprawiedliwe”, czasu trwania sceny. Jedynie podkreśla to jej wagę i utrwala w przekonaniu o faktycznej, związanej przecież z rzeczywistością pozate- atralną, niesprawiedliwości tej sytuacji.

Zastępowa, narratorka opowieści, jej prze­wodnik, czujny obserwator, śpiewny komen­tator (Justyna Wielgus) prorokuje, że z tego zdarzenia nic dobrego nie wyniknie. Spektakl na tym etapie jest już bardzo tajemniczy, nie ma śladu po jego dawnej, wesołej atmosferze, mimo że zabawa wciąż trwa. Nadal obserwu­jemy, jak rywalizujące grupy starają się zyskać nad sobą przewagę, odgrywając w tym celu rozmaite zachowania. Rozgrywka toczy się dalej, jej stawka jest jednak znacznie poważ­niejsza, zasady mają na celu radykalnie stłamsić jedną z grup, a dochodząca do głosu rze­czywistość pozateatralna przypomina o po­nurym końcu tej historii.

Kiedy na scenę wypełza czarny, pełzający wąż, mający zatruć życie siedmiu pokoleń, obserwując postępującą walkę z nim, toczoną przez kolejnych wojowników, trudno oprzeć się wrażeniu, że symbolika i dydaktyzm Indian powoli osiągają już apogeum. Kolejni wojow­nicy, posiadający całkiem odmienne moce, nie są w stanie sprostać wężowi. Ani taniec i śpiew, ani rozmowa, ani miłość — nic nie ma dla twórców wystarczająco alegorycznej mo­cy, by zakończyć bitwę, a tym samym sekwen­cję scen. A gdy zmierzamy już ku końcowi, gdy staje się jasne, jakie będzie zakończenie i jak artyści wybrną z mozolnie budowanej sytuacji, okazuje się, że musimy odrobić jesz­cze jedną lekcję. Na scenę wchodzi Struna Mówiąca Wieloma Językami (Teresa Foks), która jako postać i jako aktorka wyraża się w sposób niezrozumiały, wymagający dużej uwagi. Struna zna sposób na pokonanie wę­ża, ale nikt nie jest w stanie jej wysłuchać, tak by zrozumieć. Ludzie tracą możliwość zwy­cięstwa.

Wąż ostatecznie zostaje pokonany, jak można było się domyślić, dzięki współpracy aktorów i widzów. Ci ostatni, nazywani sprzy­mierzeńcami, zachęcani przez twórców wido­wiska, wychodzą na scenę, by wpierw wspól­nie, w kręgu zastanowić się nad możliwymi rozwiązaniami, a później razem rozsupłać skórę węża zbudowaną z czarnych kurtek.

Indianie to dość nietypowa teatralna mie­szanina gatunków. Spektakl jest przede wszyst­kim bardzo aktualnym komentarzem do ota­czającej nas rzeczywistości społeczno-po­litycznej, w tym do konkretnych zdarzeń związanych z protestami przeciwko budo­wie ropociągu. Bo choć ani razu ze sceny nie pada „Standing Rock”, „Dakota Północ­na”, ani nawet „ropa”, skojarzenia są oczy­wiste. Jasne także pozostaje, jakie jest sta­nowisko twórców wobec podjętych kwestii i jakie widzą oni na nie remedium. „Są ta­kie chwile — mówi pod koniec widowiska Justyna Wielgus — gdy dorośli i dzieci, biali i czerwoni, aktorzy i widzowie, stają ramię w ramię we wspólnej sprawie” — komentu­jąc działania, dzięki którym wygrać można walkę nie tylko ze scenicznym wężem, ale także z planami budowy ropociągu.

Przedstawienie jest jednocześnie rodzajem bajki dydaktycznej. Widz otrzymuje liczne wskazówki postępowania, dowiaduje się o ide­ałach i wzorach do naśladowania. Poucza się go o szkodliwości bądź pożyteczności róż­nych zachowań. Czyni się to często w sposób alegoryczny, posługując się symbolami. O od­rzuceniu ze względu na inność opowiada po­stać Kaktusa, z wzbudzającymi niechęć kol­cami, o konieczności wysłuchania każdego — figura Struny Mówiącej Wieloma Językami. Nie brakuje komentarzy narratora, wysnu­wających z akcji stosowaną naukę. Podczas rozsupływania węża padają słowa mające stanowić ewidentną lekcję dla widza: „Ludzie nie zdawali sobie sprawy, jak wielką moc ma wspólne siedzenie i wspólne słuchanie”.

Z jednej strony, spektakl jest więc silnie za­angażowany społecznie, czy wręcz politycznie. Zabiera głos w debacie publicznej, podejmuje aktualny temat i komentuje go. Z drugiej, jest rodzajem bajki. Jak najlepsze przykłady tego gatunku, opowiada o prawdach uniwersalnych, aktualnych w każdym czasie i miejscu. Nie agi­tuje do współdzielenia konkretnego światopoglądu, nie wychowuje, podając arbitralne zasady zachowania, ale promuje określone, zdaniem twórców bardzo potrzebne, także w kontekście poruszanego tematu, postawy.

Indianie to również gra z teatralnością zabawy. Jej wszechobecność, objawiająca się w tworzeniu własnej tożsamości, potrzebie rozgrywki między grupami i jednostkami, odtwarzaniu pewnych ustalonych w jej ramach zachowań, nie zawsze przysparza jednak wszystkim korzyści. Zwłaszcza gdy przenie­sie się ją ze świata na niby, gdzie może mieć charakter beztroskiej uciechy, do rzeczywi­stości na serio. Świat dziecięcych zabaw jawi się wtedy jako ważna przestrzeń tworzenia świata. W tym kontekście decyzja twórców o nienachlanym dydaktyzmie Indian, przed­stawienia przygotowanego dla dzieci, znajdu­je silne uzasadnienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji