Artykuły

Przygarnianie pamięci

W Malowanym ptaku z aptekarską dokładnością odmierza się racje w sporze o antysemityzm Polaków. Maja Kleczewska nie inscenizuje powieści Jerzego Kosińskiego, ale elegię o narodzie żydowskim.

Polski teatr po Klątwie Olivera Frljicia wyjąt­kowo żądny jest skandali. Ledwie do uszu poznańskich radnych dotarło, że Maja Kleczewska w koprodukcji Teatru Polskiego w Poznaniu oraz Żydowskiego w Warszawie realizuje Ma­lowanego ptaka Jerzego Kosińskiego, a już odezwały się gorliwe głosy, że eksploatacji przy­szłego spektaklu należy zawczasu zakazać, bowiem najprawdopodobniej szykuje nam się antypolski manifest. Dlaczego tak miało być? Ano dlatego, że dla części opinii publicznej Kosiński to uzurpator, który sprokurował wy­łącznie dla zbudowania swej amerykańskiej kariery fałszywą autobiografię jedynie po to, by oskarżyć Polaków o bezprzykładne okru­cieństwo, a wojennych bestialstw użyć instru­mentalnie jako uzasadnienia dla pornografii zbrodni. Takich argumentów używali wrogo­wie Malowanego ptaka, sztandarową książkę Kosińskiego wykorzystujący jedynie po to, aby zakwestionować intencje pisarza. Inna rzecz, iż on sam dał im do tego pretekst. W posłowiu do swej najważniejszej książki stwierdzał, że „zdarzenie opisane w powieści nie jest ani prawdziwym zdarzeniem, ani zmyślonym zdarze­niem bez żadnego zaczepienia w rzeczywistości: jest zdarzeniem ujętym w postać fikcji’'. Mimo to w niektórych przygotowywanych potem amerykańskich biogramach przeżycia Chłopca przytaczał jako własne, tworząc w ten sposób własną legendę. Jeśli zaś dorzucić do tego artystkę, której chętnie przypisuje się repu­tację skandalistki, niektórzy obstawiali w ciem­no, że po poznańskiej premierze czekają nas nowe teatralne egzorcyzmy.

Nic z tych rzeczy. Malowany ptak jest może najbardziej zaskakującym przedstawieniem w dorobku Kleczewskiej. Przyznaję, czasem idę za jej myśleniem i wrażliwością krok po kroku, następnym razem zaś odrzucają mnie jej koncepty, a wtedy też irytuje jej rzekoma bezkompromisowość. Kleczewska w polskim teatrze obecna jest od ponad dwóch dekad, a tak na dobre od lat piętnastu. Za cezurę i po­czątek jej właściwej kariery uważam wałbrzy­skie inscenizacje Lotu nad kukułczym gniaz­dem oraz Czyż nie dobija się koni?, a potem opolskiego Makbeta, a także kaliskiego Woyzecka. Ukoronowaniem dotychczasowej ka­riery Kleczewskiej były bydgoskie insceniza­cje Elfriede Jelinek — najpierw Babel, potem jej najwybitniejsze dzieło, czyli Podróż zimo­wa. W nich wykrystalizował się styl artystki, łączący bezprzykładne okrucieństwo z czułością wobec postaci — w trudny do rozerwania splot. Bywało jednak, że zapominała o owej czułości, pozostawiając jedynie chęć szokowania. Najgo­rzej było natomiast, kiedy zapominała o inte­ligencji widzów, załatwiając przed nią własne sprawy. Tak było w fatalnych Szczurach z war­szawskiego Powszechnego, gdzie próbowa­ła wyrównać rachunki ze zwaśnionymi ze sobą przedstawicielami teatralnej branży.

Stało się tak, iż jest dziś Kleczewska w ja­kimś stopniu niewolnicą stworzonego przez samą siebie wizerunku. Bo przecież funkcjo­nuje jako ta, co się niczego nie przestraszy, rozdrapie każdą ranę, znajdzie tematy najbar­dziej drażliwe, a gdy to nie wystarczy, walnie cepem między oczy. Kleczewska funkcjonuje dziś jako dyżurna skandalistka, co żadnej awan­tury się nie boi. Do wszczęcia przedwczesne­go alarmu w sprawie Malowanego ptaka taka jej reputacja była jak znalazł. Cóż z tego, że niewiele w niej prawdy.

W ostatnim przedstawieniu — Wściekłości według Jelinek z Teatru Powszechnego w Warszawie — topiła w wodzie figurę Chrystusa, pokazywała Europę w strachu i zagubieniu, gdzie łatwo o kolejnego Breivika. Spektakl był jeszcze jednym w jej dorobku wyrzygiem nienawiści, niezgody na świat, karmiony podsy­caną przez media wściekłością. Może za blisko było temu wszystkiemu do publicystyki, mo­że akurat temu utworowi autorki Pianistki, pisanemu w odpowiedzi na zamachy w Brukseli i Paryżu, zabrakło ironii. Mimo to nie można było Wściekłości odmówić pójścia na całość. Przygotowując Malowanego ptaka, Kleczew­ska zatrzymała się w pół drogi. Nie jest to zarzut. Swoisty unik okazał się bowiem uza­sadnioną strategią. Takie mówiące półgło­sem widowisko trudniej odrzucić, oskarżyć o działanie w imię przyjętej z góry tezy. A na­wet gdyby ktoś próbował, Kleczewska z punktu wytrąca mu z ręki jakąkolwiek broń.

Wszystko zaczyna się w Malarni poznań­skiego Teatru Polskiego, gdzie zainscenizowa na jest panelowa dyskusja na temat trudnych stosunków polsko-żydowskich. Aktorzy zajmu­ją miejsca w fotelach i przerzucają się argu­mentami. Słowo za słowo, sąd za sąd. O pol­skim antysemityzmie i polskich drzewkach przed siedzibą Yad Vashem, przynależnych odznaczonym tytułem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Żeby nikt nie miał wątpli­wości, nazwiska dyskutantów pojawiają się na ekranie. To Jan Karski, Jan Nowak-Jeziorański, Barbara Engel king, Anna Bikont, Jan Błoński, Claude Lanzmann, Jan Tomasz Gross, Jan Żaryn, Joanna Siedlecka, Joanna Krakow­ska. Wcale nie wymieniłem wszystkich. Ma się wrażenie, że dramaturg Łukasz Chotkow­ski tak dobiera i zestawia racje, aby je idealnie zrównoważyć. Atak, obrona, atak, obrona. Mi­mo to dyskusja zapętla się, aktorzy wychodzą ze swoich ról, powtarzając tezy od lat nam wszystkim znane. Świetna to scena, bo ukazuje jałowość od zawsze znanych nam debat, gdzie się powtarza wciąż te same racje. Malowany ptak w koprodukcji Polskiego i Żydowskiego spróbuje poza nie wyjść. Stanie się przywoływaniem duchów umarłych, seansem spopie­lonej pamięci. Elegią o umarłym narodzie.

Właściwa część widowiska rozgrywa się w scenografii, która jest rekonstrukcją sali prób z dawnego Teatru Żydowskiego w War­szawie, w dotychczasowej siedzibie już nieistniejącego. Maja Kleczewska umieściła tam swego Dybuka sprzed dwóch lat, a teraz znów w innym miejscu powołuje to samo pole gry jako prze­strzeń pamięci. Przywołuje to oczywiście skojarzenia z inscenizacją dramatu Szymona Anskiego, bo w założeniach autorów Malowany ptak ma stanowić dopełnienie zapoczątkowanego Dybukiem dyptyku. Inscenizacja z Żydowskiego pozostawiła mnie obojętnym. Tym ra­zem punkty wspólne stanowią Henryk Rajfer i Jerzy Walczak — aktorzy Żydowskiego, obecni również w tamtej inscenizacji. Poznańska działa jednak na mnie dużo mocniej.

Mimo że w tym Malowanym ptaku sto­sunkowo mało jest samej powieści, Kleczew­ska i Chotkowski wiedzą dobrze, że prze­nieść jej na scenę niepodobna. Trzeba było­by oddać językiem teatru ponad trzysta stron na temat bezprzykładnego okrucieństwa nieludzkich ludzi na nieludzkiej ziemi. Po­kazać bicie i tortury, topienie w szambie, gwałty na bezbronnych, a także seksualne perwersje w rodzaju kopulacji młodej dziew czyny z kozłem pod okiem ojca i brata. Nie da się, chyba że za cenę skrajnej dosłowno­ści przechodzącej w absurd. Nie bez przyczyny za książkę Kosińskiego dopiero teraz zabiera się kino, a przecież zadanie ma nieporównywalnie łatwiejsze.

Zatem przenosić książki na scenę nie próbują, a jedynie ją relacjonują ustami Jerzego Walczaka, który jako Chłopiec/Narrator przy­tacza niektóre fragmenty. Mamy więc zarys fabularny, ale zamiast krwawej gehenny boha­tera — dostajemy tylko jej poszczególne stacje. Czasem z pomocą przychodzi film autorstwa świetnego operatora Kacpra Fertacza, autora zdjęć do Ostatniej rodziny i Hardkor Disko. Na ekranie za sceną widzimy więc sekwencję gwał­tu na Głupiej Ludmile (Joanna Drozda), doko­nanego przez współczesną tłuszczę. Pokazany jest również ujadający pies, co sugeruje po­byt bohatera u niejakiego Grabosza i tortury, jakich tam doznawał. Kleczewska ucieka przed dosłownością, wierząc tym razem w siłę sce­nicznych znaków. Na przykład scenę gwałtu na zbiegłej z transportu młodej Żydówce oddaje ekspresyjne taneczne solo Kai Kołodziejczyk. Racje Kosińskiego przydzielono dwóm akto­rom warszawskiego Teatru Żydowskiego: prze­ważnie milczącemu, a jednak mocnemu w scenicznej obecności Walczakowi i jowialnemu Rajferowi, mieszającemu opowieść o pisarzu amerykańskim dandysie — z improwizacją o sobie.

Malowany ptak był nazywany wielką, zbu­dowaną dla kariery mistyfikacją, i to również znajduje odzwierciedlenie w spektaklu. Frag­menty powieści zostają bowiem natychmiast podważone przez Dziennikarkę (Teresa Kwiat­kowska), przywodzącą na myśl Joannę Siedlecką. Nazwisko autorki Czarnego ptasiora ze sceny nie pada, ale skojarzenie jest jednoznacz­ne. Choć Kwiatkowska gra z komediowym przerysowaniem, o bezprzykładnym szyder­stwie nie może być mowy. I to najbardziej za­dziwia w przedstawieniu Mai Kleczewskiej. Do tego stopnia schodzi z linii strzału, iż moż­na uznać to za wiele mówiący gest, czy — jak się już rzekło — unik. Tyle że będzie to błędne rozpoznanie, bo w swych najwybitniejszych pracach artystka ta zawsze szła pod prąd ocze­kiwaniom. Tym razem nadto zawierzyła od­porności teatru na liczne teksty źródłowe i pub­licystyczne, które od środka chwilami wręcz rozsadzają spektakl. Ocaliła jednak ściszony elegijny ton całości, sprawiający, że Malowany ptak staje się lamentem nad umarłym naro­dem. Jego wymowę najlepiej oddaje sformu­łowany przez Jerzego Walczaka apel o przy­garnięcie pamięci. „Tylko akceptacja prze­szłości i pamięć o niej dadzą nam możliwość swobodnego, pełnego oddechu” — mówi aktor. „Spróbujmy” — wzywa na koniec. No to spró­bujmy. Warto.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji