Artykuły

Wspólna frajda

W repertuarze warszawskiego Dramatycznego pojawił się tytuł, który, mimo pozornie kontrowersyjnej tematyki, o dziwo łączy najróżniejszych widzów.

Wystawione na Scenie im. Gustawa Holoubka Kinky Boots to broadwayowski queerowy musical, napisany przez Cyndi Lauper, piosen­karkę znaną z zaangażowania w ruch LGBT, i Harveya Fiersteina, aktora, który ujawnił swój homoseksualizm i prężnego działacza na rzecz tego środowiska. Szczerze mówiąc, już ten krótki opis jest podwójnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę dotychczasowy repertuar scen zarządza­nych przez Tadeusza Słobodzianka. Raz, że queerowa tematyka nie wydaje się pierwszym wyborem dla prowadzonego przezeń teatru środ­ka, często wprost schlebiającego tradycyjnym gu­stom, dwa — że cokolwiek by o nim powiedzieć, Dramatyczny nie jest teatrem muzycznym i je­den Exterminator nie zrobi z niego Romy. Tym­czasem flirt z formułą licencjonowanego mu­sicalu udał się tu nadspodziewanie dobrze, bio­rąc poprawkę na nietuzinkowość tego wyboru.

Znaczące wydaje się zresztą, że zdecydowa­no się nie na tytuł z dobrze oswojonej przez wi­dzów klasyki gatunku, ale na propozycję współ­czesną. Rzecz to świeża, bo oryginalna wersja musicalu zadebiutowała na scenie dopiero w 2013 roku, zdobywając zresztą od tej pory m.in. nagrody Tony, Grammy, Laurence Olivier Award — i ponad pięciomilionową publiczność na całym świecie. Warszawska wersja Kinky Boots korzysta oczywiście z obligatoryjnych elemen­tów licencji, ale w dość zgrabny sposób znajduje równowagę między anglosaskim imaginarium a lokalnym kontekstem. Przejawia się to choćby w scenografii Aleksandry Gąsior, która, jakkol­wiek umiejscawia oczywiście akcję w typowej fabrycznej przestrzeni, to inkrustuje ją znaczą­cymi drobiazgami. Zarówno stary szyld zakła­du, jak i nowy neon po rebrandingu firmy wy­dają się znajome, spotykane na polskich ulicach. Wrażenie robi upiornie zmultiplikowany mo­tyw prawideł — ten piękny obiekt, dziś już prawie nieobecny poza rzemieślniczymi pracowniami szewskimi, tu wypełnia w setkach sztuk wszystkie ściany sceny. Prawidła zostały, butów na nich nie ma; rzemiosło odchodzi w przeszłość.

Fabuła musicalu opowiada bowiem — tak, to też może być temat udanego widowiska! — o upadającej fabryce obuwia. W czasach, kiedy ma­sowa produkcja wyparła wielosezonowe, porządne — i niemodne — buty, zakład taki, jak musicalowy Price i Syn, przestaje mieć rację bytu. Odziedziczony przez owego syna, Charliego, kolejnego w linii producentów butów, dostaje nowe życie, zmieniając pod wpływem przy­padkowo spotkanej drag queen Loli asortyment na estradowe kozaki dla dragowych występów.

Przeplata się tu kilka wątków: kwestia dziedzi­czenia rodzinnej schedy, buntu wobec tradycji i jej przewrotnej kontynuacji przez sprzeniewie­rzenie się anachronicznym wartościom rodzi­ca, rynkowe mechanizmy kapitalizmu fetyszyzującego produkt, nauka tolerancji dla odmien­ności w małomiasteczkowym środowisku, wy­zwalanie się spod władzy społecznego konwe­nansu — zarówno na poziomie zrozumienia dla Loli i jej Aniołków, jak i umiejętności zerwania z własnym planem na życie. Trzeba zauważyć, że chociaż Kinky Boots unika szczęśliwie tanie­go moralizatorstwa, napisany jest całkowicie w zgodzie ze sztampowym hollywoodzkim szablonem: na tym poziomie przebieg spektaklu jest do bólu przewidywalny. Wiadomo, kiedy pod wpływem Loli nastąpi zmiana w Charliem, jak pod jej wpływem rozwinie się jego niebywale wprost papierowy wątek romansowy, kie­dy dojdzie do jego konfliktu z Lolą, jaki plot twist doprowadzi do szczęśliwego finału.

Nie to jest jednak istotne. Nie przeszkadzają nawet ewidentne kiksy wokalne — a jasno można stwierdzić, którzy członkowie obsady nie są aktorami śpiewającymi. Ważne, że Kinky Boots w reżyserii Eweliny Pietrowiak, reżyserki zna­nej z realizacji operowych i komediowych, jest wulkanem dobrej energii i ma się poczucie, że aktorzy bawią się tym spektaklem równie dobrze jak widzowie. Bohaterowie portretowani są z czułością, nawet jeżeli zachodzące w nich pro­cesy są jednowymiarowe — jak w przypadku patriarchalnego i homofobicznego Dona, który pod wpływem Loli odkryje oczywiście swoją wraż­liwość — wierzy się im i łatwo z nimi empatyzować. Duża w tym zasługa fenomenalnego Krzysz­tofa Szczepaniaka, powoli stającego się twarzą Dramatycznego, który w roli Simona znanego jako Lola jest tak pełnokrwisty, charyzmatycz­ny i wiarygodny, że swoją sceniczną obecnością niesie cały spektakl, nawet w jego słabszych momentach. Lola w obu swoich odsłonach jest faktycznym/ą bohaterem/ką musicalu, na jego/ jej tle nudziarski i przeciętny Charlie Mateusza Webera musi wypaść — nomen omen — bez­płciowo. I całe szczęście, wszak na tej opozycji budowana jest cała przypowieść o otwartości, szacunku i wzajemnym zrozumieniu.

Kinky Boots nie jest krzykiem o tolerancję, nie straszy społecznymi konsekwencjami ho­mo- czy transfobii, nie popada w kaznodziej­skie czy akademickie tony. Blisko tu w charak­terze prowadzenia narracji, choć to rzecz jasna inny kaliber — a reżysera i tak oskarżano o szerżenie pornografii — do Shortbusa Johna Came­rona Mitchella, niezwykłego filmu opowiada­jącego w sposób absolutnie naturalny o różnych odcieniach seksualności. Tę prostotę zgubił swego czasu Krzysztof Warlikowski, opierając na Shortbusie część swojego Kabaretu warszaw­skiego, czym zaprzepaścił jego siłę oddziaływa­nia. Pietrowiak szczęśliwie nie popełniła tego błędu — w Kinky Boots pokazuje po prostu ludzi, ekscentrycznych i nudnych, prostych i złożo­nych, zorganizowanych i chaotycznych, krea­tywnych i odtwórczych, bez wyjątku zakom­pleksionych, ale próbujących kompleksy róż­nymi metodami przewalczyć; zwyczajnych. A że wśród nich są Lola i jej Aniołki — cóż nadzwyczajnego? Bawmy się, to jest ich show!

Sloganem promującym wersję z Broadwayu jest „Feel the joy”, czyli „Poczuj radość”, ale — co nieprzetłumaczalne w jednym słowie — chodzi tu o radość beztroską (czy: pielęgnowa­ną wbrew troskom), niezobowiązującą, może wręcz hedonistyczną przyjemność; najprecy­zyjniej byłoby chyba powiedzieć o „frajdzie”. Samo to hasło pokazuje, jak trudno oddać po polsku język, jakim posługuje się queerowa narracja. Jakie są więc tytułowe „kinky boots”, skoro pod słówkiem „kinky”, nieodzownym dla mówienia o współcześnie wyzwolonej seksu­alności (o przemyśle erotycznym nie wspomi­nając), słowniki podają najczęściej „perwersyj­ny” i, co gorsza, „zboczony”? Cóż, „zboczone ko­zaki” to nie tylko marny tytuł, ale i nijak mają­cy się do owej, rzeczywiście zarażającej pub­liczność, bezpretensjonalnej „joy”. Sensowniej tłumaczyć „kinky” jako „nietypowe, dziwne, sprośne”, w tej właśnie konstelacji znaczeń, dobrze jednak, że nie podjęto próby przekładu tytułu, nawet jeśli byłby to tylko wymóg umowy licencyjnej. Póki nie wypracowaliśmy powszechnie przyjętego, nieakademickiego języka mówienia o tożsamości płciowej, lepiej posługiwać się anglojęzycznymi protezami.

Tym bardziej że Dramatyczny w ramach tej propozycji repertuarowej podjął też nienachalną działalność edukacyjną; program spektaklu może stanowić swoisty miniprzewodnik po queerowych tematach. Jego zawartość to zde­cydowanie za mało dla widzów oswojonych z pojęciami choćby płci kulturowej czy performatywnej, ale dla tych, którzy poprzez Kinky Boots mogą zetknąć się z tym światem po raz pierwszy, wyjątki z prac Judith Butler, no­ta o transwestytyzmie i eseik Jana Gondowicza o kapitalistycznej fetyszyzacji przedmiotu współtworzącego tożsamość właściciela, po­łączone ustępami o dwuznacznej funkcji chłop­ców odgrywających postaci kobiece w teatrze elżbietańskiej Anglii, mogą być dobrym wstę­pem do zrozumienia, czym jest owo niepejoratywne „kinky”.

Mam przy tym poczucie, że warszawska od­słona musicalu nie wymaga takiego dodatko­wego komentarza. Na widowni obserwowałem cały możliwy przekrój teatromanów — były tam i grupy szkolne z opiekunami, i silna reprezen­tacja emerytów, zaangażowani w kulturę hipsterzy i małżeństwa w wieczorowych stro­jach, wreszcie też sporo homoseksualnych par na randce w teatrze. Nie będzie nadużyciem, kiedy powiem, że cała widownia w naturalny sposób tak samo żywiołowo reagowała na prze­nikliwe, sarkastyczne puenty Loli, tak samo wzruszała się na wymagających tego songach, tak samo bawiła się i cieszyła z bohaterami. Mia­rą sukcesu tej realizacji była niewymuszona stojąca owacja natychmiast po finale, naraz na parterze i obu balkonach. Chciałbym wierzyć, że — niezależnie od mankamentów spektaklu — wspólnota we frajdzie, jaka wytworzyła się mię­dzy sceną a widownią, może ponieść tę dobrą energię i poza mury teatru. Bo jeżeli w tak zróż­nicowanym gronie wspólnie „we felt the joy”, rzeczywiście poczuliśmy postulowaną w broadwayowskim sloganie radość, Kinky Boots mo­że zdziałać na rzecz zmiany społecznej znacz­nie więcej niż wszystkie ideologicznie zaanga­żowane przedstawienia lewicowego teatru arty­stycznego razem wzięte.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji