Miłość na Krymie
"Miłość na Krymie" w reż. Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Piszą: Jan Bończa-Szabłowski i Agnieszka Rataj w Rzeczpospolitej - Warszawskim Informatorze Rzeczpospolitej.
Pro
"Miłość na Krymie" w reżyserii Jerzego Jarockiego to jedno z najważniejszych wydarzeń teatralnych obecnego sezonu. Szalenie istotny głos dotyczący naszej współczesności. Wypracowany w każdym calu i zaplanowany z niezwykłą precyzją koncert gry aktorskiej, w którym Janusz Gajos, Małgorzata Kożuchowska, Mariusz Bonaszewski, Jolanta Fraszyńska, Anna Seniuk, Jan Frycz i Jerzy Radziwiłowicz prezentują zupełnie nowe oblicze.
Poszczególne części "Miłości" odbierane jako "elegia na odejście inteligencji" rozgrywają się w Rosji carskiej, stalinowskiej i współczesnej. Największe zmiany Jarockiego w stosunku do pierwowzoru Mrożka dotyczą III aktu. Tu, za sprawą reżysera, również pojawia się postać Lenina (Jerzy Radziwiłowicz), który nieoczekiwanie staje się demiurgiem nowej rzeczywistości, a wygłaszane przezeń tyrady nabierają mocno groteskowej wymowy i brzmią dziś... jak z Mrożka.
Wizja Mrożka i Jarockiego wydaje się tyleż przenikliwa, co głęboko pesymistyczna. Kiedy stary porządek chyli się ku upadkowi, wprowadzany nowy ład szybko może się stać własną karykaturą. I nie dotyczy to przecież wyłącznie Rosji.
Jan BończaSzabłowski jest dziennikarzem działu kultury "Rzeczpospolitej"
***
Kontra
Po 14 latach Jerzy Jarocki powrócił do "Miłości na Krymie", której prapremierę miał reżyserować w Starym Teatrze w Krakowie. Po realizacjach "Kosmosu" i "Błądzenia" Jarockiego Mrożkowska epopeja z historii Rosji rozczarowuje. Jest w niej kilka prawdziwie poruszających momentów, ale również kilka takich, które nie pozwalają na bezkrytyczny zachwyt.
Dziwi rozbuchana ponad miarę, kompletnie niefunkcjonująca w dwóch pierwszych aktach scenografia. Rozgrywając początkowe kameralne, duszne dramaty, aktorzy gubią się na ogromnej scenie, która robi wrażenie dopiero w akcie trzecim. Największym problemem pozostaje jednak wybór samego tekstu. Paradoksalnie, zmiany dokonane przez Jarockiego w trzecim akcie obnażyły słabość całości. Aluzje literackie do Czechowa i Bułhakowa okazują się czysto papierowym, formalnym zabiegiem, bawią przy pierwszym kontakcie, ale wysłuchiwane po raz kolejny dowcipy o siostrach Prozorow budzą odruch zniecierpliwienia. To wszystko, wydawałoby się, drobiazgi, które jednak nie pozwalają uznać kolejnej realizacji Teatru Narodowego za wydarzenie. Sprawdziła się zasada: rzadko udają się powroty do starych miłości.
Agnieszka Rataj jest krytykiem teatralnym WIR