Artykuły

Na osi czasu

Agnieszka Glińska w swoim spektaklu zderza Kraków przełomu wieków z odpryskami współczesności, bohaterów Zapolskiej, Kisielewskiego, Bałuckiego — z historią własnej prababki, nostalgię z humorem. Efekt bywa przejmujący.

Co bardziej spostrzegawczy zwrócili uwagę, że Teatr im. Juliusza Słowackiego pod nową dyrekcją Krzysztofa Głuchowskiego, wspieranego przez Bartosza Szydłowskiego w roli kuratora programu artystycznego, zmienił nie tylko pro­fil, ale i logo, i jest to coś więcej niż tylko ele­ment odświeżonego „dizajnu” placówki. W no­wym logo czytamy najpierw: Teatr w Krakowie, niejako tracąc z oczu patrona. Teatr w Krako­wie to nie jest przypadek — tak można streścić program Głuchowskiego i Szydłowskiego. Za­częli w listopadzie ubiegłego roku od projek­tu „Wyspiański wyzwala”, jakby chcieli nim — z sukcesem zresztą — ustanowić autora Wesela drugim, równoważnym wobec pierwotnego, patronem sceny przy placu Świętego Ducha. Wyreżyserowany przez Remigiusza Brzyka nie­mal godzinny prolog na stałe wszedł do reper­tuaru, a stanowił bezpośrednie odwołanie do wielkich poprzedników. Okazało się, że kon­cepcje Tadeusza Pawlikowskiego i Józefa Ko­tarbińskiego wystarczy dziś na nowo uważnie przeczytać, aby przekonać się, że to gotowy program dla działającej tu i teraz sceny. Kry­tycznej, ale odwołującej się do klasyki,, skłonnej do eksperymentów, ale nie lekceważącej publiczności. „Wyspiański wyzwala” pokazał, że my z niego wszyscy. Poprzednio przypo­minał o tym Jerzy Grzegorzewski, gdy z war­szawskiego Teatru Narodowego uczynił za swej dyrekcji Dom Wyspiańskiego. Teatr w Krako­wie robi coś podobnego, ale inaczej. Po pierwsze dlatego, że jest w Krakowie, a to coś więcej niż geograficzny kontekst. Po drugie, nie mamy dzisiaj w Polsce drugiego Grzegorzewskiego. Trzeba więc sięgać po artystów, którzy nie zigno­rują znaczenia tego miejsca, ale nawiążą dia­log z tym, co dziś żywe, aby doprowadzić do istotnych przewartościowań.

Tak było z Wyzwoleniem Radosława Rychcika, zjechanym po premierze raczej bezceremonialnie. Bo kalka ze szkolnego musicalu made in USA, bo spłycenie myśli autora, bo znowu u tego reżysera to samo. Tymczasem mało kto zauważył, że Rychcik w czytaniu Wyzwolenia zaskakująco wierny jest Wyspiań­skiemu. Opowiada nie o wyzwoleniu do wartości, ale o ucieczce od nich, kiedy wyjściem staje się najbardziej dramatyczne rozwiąza­nie. To charakterystyczne dla nowego Teatru w Krakowie. Wziąć na warsztat emblematyczny utwór, zanurzony w lokalnej historii, ob­rosły miejscową legendą, i zderzyć go z wiel­ką lub bardziej prywatną metaforą. Opowia­dać bardzo krakowskie historie, ale szeroko otwierać okno na świat. Przywoływać duchy przeszłości, ale też zderzać je z osadzonymi w teraźniejszości temperamentami twórców. Przy Wyzwoleniu ta mieszanka okazała się piorunująca. Z biegiem lat, z biegiem dni [gdzie jest Pepi] tylko pozornie jest propozycją bez­pieczniejszą. Dla Agnieszki Glińskiej stanowi bowiem wyzwanie ekstremalne. Oto artystka, zwykle ukrywająca się za dobrze naoliwioną maszynerią tradycyjnego teatru, postanowiła mówić wprost i od siebie. Rozliczyć się z rodzin­ną przeszłością, a może i z samą sobą w szcze­gólnym momencie zawodowej drogi.

Najpierw był ponad siedmiogodzinny spek­takl Starego Teatru, wyreżyserowany przez Andrzeja Wajdę i Annę Polony. Noc w teatrze — zdarzenie na owe czasy (rok 1978), przy­najmniej na rodzimym gruncie, nie do porów­nania z niczym. Potem przyszedł serial, dzięki któremu Z biegiem lat, z biegiem dni prze­kroczyło granice królewskiego miasta. Monu­mentalne przedstawienie wpisywało się fan­tastycznie w złotą erę Starego Teatru, stając się jednym z jej symboli. Przetrwało jako le­genda i wspomnienie.

Glińska nie dała mu nowego życia, ale al­ternatywny żywot równoległy. Nie mamy bo­wiem do czynienia z rekonstrukcją tamtego widowiska, nie ma tu nawet prób odwzoro­wywania poszczególnych sekwencji. Nie da się również przywołać tamtych emocji, bo dziś inne mamy czasy i całkiem inne środki arty­stycznego wyrazu. Na bazie tworzonego do in­scenizacji Wajdy i Polony scenariusza Joanny Olczak-Ronikier Agnieszka Glińska tworzy więc całkiem odrębną opowieść. Są momenty, gdy zazębia się ona z tamtą sprzed czterech dekad, ale dziś znaczy co innego. Tym bardziej, że do tytułu przedstawienia trafiła tajemni­cza Pepi i stała się tak samo ważna jak postaci z Kisielewskiego i Zapolskiej. Pepi nosiła na­zwisko Weiss i była prababką Agnieszki Gliń­skiej. Trafiła ona na jej ślad podczas pracy nad spektaklem i z czasem odkrywała kolejne szcze­góły z jej życia. Pepi urodziła się w Krakowie w 1889 roku, zatem chodziła jego ulicami w tym samym czasie co bohaterowie Z biegiem lat, z biegiem dni. Jako żona cenionego adwokata żyła zapewne dość podobnie jak oni. Bywa­ła w teatrze — tym teatrze — być może oglądała tu choćby inscenizacje Wyspiańskie­go, w ręce Glińskiej wpadła używana przez prababkę teatralna lornetka.

Trafiła do krakowskiego getta, potem do obozu w Płaszowie. Będąc tam, w listach prosiła o leki i pomoc. Zmarła w obozie pracy przy­musowej w Skarżysku-Kamiennej. Można patrzeć na nią niczym na jedną z wielu ofiar masowej zagłady. Agnieszka Glińska rzuca jednak na nią odmienne światło. Sama ze sce­ny przywołuje Pepi, widzimy rodzinne zdję­cia odnalezione przez reżyserkę. Glińska jest w roli, a jednocześnie poza nią. Mówiąc z czu­łością i bez aktorskiej maniery o Pepi i jej bliskich, niczym — toutes proportions gardées — Tadeusz Kantor, staje się akuszerką duchów. Uruchamia jeszcze jeden teatr, co najmniej tak samo ważny jak ten wpisany w scenariusz Olczak-Ronikier. Jest to teatr pamięci osobi­stej i osobnej, teatr do spodu intymny.

Klucz do inscenizacji w Teatrze Słowackie­go tkwi w tym, że Agnieszka Glińska użyła go do opowiedzenia o mieście, którego już nie ma, świecie, jaki już nie istnieje, oraz teatrze, co wyszedł z użycia. Rozśpiewany, podej­rzanie lekki seans przyrządzony przez Gliń­ską staje się mimochodem elegią o utraco­nym czasie, co już nie powróci. Nie bez przyczyny aktorzy w wielu fragmentach po­ruszają się po planie koła, gdzie koniec jest jednocześnie początkiem kolejnego okrąże­nia. W Z biegiem lat, z biegiem dni [gdzie jest Pepi] czas jest jak pętla bez wyjścia, oś nieskończoności. Jego rytm wyznaczają śmierci, narodziny, gry uczuciowe i towarzyskie. Bardzo to bliskie Czechowowi, a z nim Agniesz­ka Glińska czuje szczególną więź. Teraz ślad autora Trzech sióstr znalazła w świecie Chomińskich, Dulskich, Przybyszewskich, Boya-Żeleńskiego.

Przedstawienie rozgrywa się we wnętrzu projektu Agnieszki Zawadowskiej, ogołoco­nym z niepotrzebnych sprzętów. Na scenie wszyscy aktorzy, jakby weselnicy zjechali się do bronowickiej chaty. Z zespołowej ca­łości wyrwane zostają mikroscenki i dzięki nim poznajemy kolejnych bohaterów. Mocne rysy zyskują postaci grane przez Mateusza Bieryta, znakomity jest Krzysztof Piątkow­ski, z ironiczną klasą punktujący archaicz­ność granych przez siebie ludzi. Właściwą aurę roztacza rudowłosa Katarzyna Zawiślak-Dolny jako Dagny Juel. Wzrusza Sławomir Rokita w partii Michała Bałuckiego, żegna­jącego się ze swoim światem i teatrem. Nie­którzy bohaterowie pojawiają się w podwójnej obsadzie, aby pokazać ich dwa dopełniające się odbicia. W Teatrze Słowackiego powstał mikrokosmos, gdzie równe miejsce mają autentyczni ludzie z krakowskiej przeszłości i po­staci dramatyczne, chociażby z Moralności pani Dulskiej. Esencję z najsłynniejszej sztuki Gabrieli Zapolskiej otrzymujemy w drugiej części przedstawienia. Glińska realizuje ją nie po raz pierwszy, tym razem wypreparowując z tekstu to, co najbardziej bezlitosne. Fe­nomenalnie wydobywają to na wierzch akto­rzy Słowackiego, z Bierytem, Dorotą Godzić (jest też samą Zapolską) i DominikąBednarczyk w celowo przerysowanym epizodzie Juliasiewiczowej osiągającą absolutne mistrzo­stwo. Dulską jest Marta Konarska, jej córkami znacznie od niej starsze Anna Tomaszewska i Hanna Bieluszko. I znów przypominamy sobie o czasie i o tym, że w teatrze podlega on innym prawom. I staje się to jeszcze bar­dziej przejmujące.

Z biegiem lat… to kolejne przedstawienie ukazujące siłę na nowo konstruowanego, na powrót odkrywającego swe możliwości wie­lopokoleniowego zespołu Teatru Słowackie­go, tym razem wzmocnionego przez Modesta Rucińskiego i Łukasza Simlata (owa­cja na stojąco). Można mieć wobec Gliń­skiej zarzut, że bywa zbyt ładne, zbyt okonturowane, że nadużywa się w nim śpiewu, osłabiając dramatyczną wymowę całości. Co z tego jednak, skoro ten teatr wzrusza i wie­lokrotnie bywa przejmujący. Po gorzkim do­świadczeniu przerwanej dyrekcji w warszawskim Teatrze Studio Agnieszka Glińska prze­prowadza bowiem osobisty reset, symbolicznie cofając się do początków. Teatr Sło­wackiego ma zaś kolejny spektakl założycielski. Znów to, co osobiste, spotyka się z do­świadczeniem wspólnoty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji