Burczymuchy muchołapki
Fabryka muchołapek w Teatrze Nowym nie prowadzi do żadnego wniosku poza tym, że reżyseria teatralna jest rzemiosłem trudnym.
No, może prowadzi jeszcze do drugiego wniosku: że dramaturgia tekstu dla sceny rządzi się swoimi prawami, innymi niż dramaturgia powieści bądź filmowego scenariusza. Przez dwie i pół godziny scena udekorowana jest wyimkami z powieści, tylko zupełnie nie wiemy, po co z prozy zrobiono spektakl. Natomiast od początku wiemy, że będzie to tragedia bez piątego aktu, zaś nieco później orientujemy się, że także bez ładu i składu.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego Andrzej Bart postanowił zdobywać teatralne szlify kosztem legendy własnej powieści. Fabryka muchołapek, która – jako proza – spotykała się z zachwytem wielu czytelników i sprawiła, że autora nazywano jednym z najciekawszych polskich pisarzy, tu jest cieniem siebie. Pytania bez odpowiedzi, które niosła książka, w spektaklu dźwięczą tanim patosem, zamiast zadziwienia historią, jest zadziwienie brakiem pomysłu na jej interpretację, a ciekawą narrację zastępuje nieporadna fragmentaryczność zagubiona w wielkiej przestrzeni zabałaganionej sceny. Po co Bartowi był teatr? – pytałem sam siebie, nie tylko nie odnajdując w spektaklu żadnej próby powiedzenia czegoś więcej, niż było powiedziane w powieści, ale też nie odnajdując w spektaklu większej części tego, co stanowiło o bogactwie książki.
W wersji z Nowego mamy przede wszystkim proces nad Mordechajem Chaimem Rumkowskim, przewodniczącym Judenratu w łódzkim getcie: czy zamieniając je w wydajną fabrykę ratował Żydów, czy siebie i swój portfel? Pomógł Żydom czy pomógł Niemcom? Historia i pytania – zwłaszcza od chwili wydania powieści Barta – są już tak znane, że choć przytaczam je z formalnego obowiązku recenzenta, to i tak czuję pewne zmieszanie typowe dla każdego, kto musi pisać o rzeczach wiadomych. Wątek pisarza-detektywa, nie tylko za sprawą adaptacji, ale również w wyniku reżyserskich kiksów, został tu tak zmarginalizowany, że zupełnie przestaje się liczyć. Pozostaje więc wyłącznie inscenizowany proces o temperaturze szkolnej akademii. Naiwny obrońca spiera się z chłodnym oskarżycielem, by przekonać do swoich racji sędziego, górującego nad tym światem sporu o historię niczym Bóg-ojciec nad łez padołem. Scena jak ze średniowiecznego przedstawienia – z lewej dobrotliwy pastuszek, z prawej rogaty diabeł, a nad nimi ten, który za dobre nagradza, za złe karze. Raz mansjonik z siostrami Kafki, raz z innymi więźniami getta, od czasu do czasu jakaś scena będąca najpewniej pozostałością z pisarsko-detektywistycznej fabuły i tak aż do mów końcowych. To znaczy, będzie jakaś miniwolta o charakterze zamiany ról, ale nie przyniesie ona widzom amnezji i nie wymaże z pamięci scen schematycznego sporu, wśród których siłowanie się obrońcy i oskarżyciela o klatkę z Rumkowskim, jakby chodziło o przeciąganie liny, będzie jedną z bardziej wyreżyserowanych.
Spektakl jest jak klejenie potłuczonego wazonu za pomocą śliny. Wielka scenografia z rusztowań jest jak zestaw witryn dla postaci, które przez większą cześć spektaklu nie mają co ze sobą począć i tylko karnie trwają na posterunku. Reżyser jednym kazał się empatycznie przyglądać osobom, które akurat mówią, zaś drugim, wykonywać mechaniczne gesty jak z masowych choreografii. A gdy jakimś tytanicznym wysiłkiem aktorów udaje się wreszcie zawiązać jakąś intrygę, to nagle scena się wyciemnia i na podwieszonym telewizorku, który już z perspektywy trzeciego rzędu ma rozmiary i rozdzielczość ekranu telefonu komórkowego starej generacji, pokazywany jest jakiś film. Jakiś. Jakiś dokument. Jakieś wspomnienia… Nie bardzo wiadomo co… I może w tych metalowych konstrukcjach, w tych mechanicznych gestach i włączanych co i rusz projekcjach jest jakieś nawiązanie do teatru dokumentalnego pierwszych dekad minionego wieku (zwłaszcza do Piscatorowskiego Hopla, żyjemy!)? Może. A może tak bardzo chcemy to jakoś posklejać, że gotowi jesteśmy na skojarzenia tak daleko idące?
Z tego ciągu etiud zapamiętujemy kilka scen i ról. Mirosławę Olbińską z jej pełną pewności siebie i dystansu opowieścią o getcie, Wojciecha Bartoszka w roli chłodnego, nierzadko znudzonego sędziego… Zostaniemy z długą listą niedopowiedzeń: gdzie jest kontynuacja wątku rozpoczętego na proscenium, jeszcze przed akcją właściwą, będącego najpewniej nawiązaniem do historii pisarza mającego opisać losy Rumkowskiego? Słusznie czy niesłusznie, patrząc na charakteryzację i gesty oskarżyciela, myślimy, że jest on aluzją do samego Barta? A nade wszystko będziemy się zastanawiali, jaki był teatralny powód nakazujący sięgnąć po tę właśnie powieść? To podstawowa kwestia w teatrze: dlaczego, w tym, a nie w innym momencie sięgamy po ten, a nie inny tytuł? To arcyważna sprawa, gdy robi się adaptacje: dlaczego znaną historię chcemy opowiedzieć, decydując się na wykorzystanie nowych środków? Co chcemy powiedzieć sceną, a czego nie mogliśmy powiedzieć prozą? W Fabryce muchołapek w reżyserii Andrzeja Barta te pytania krzyczą o odpowiedź tak głośno, że aż zagłuszają centralne pytanie dotyczące Rumkowskiego: był, czy nie był winny?
Siedzimy, długo siedzimy na tym przedstawieniu bez przerwy, powtarzając tylko: „Po co?”. Po to, by pisarz udowodnił, że reżyserii się nie boi? Że dostoi? Odpowiedzą może w Nowym, że chodzi tu o poznanie historii miasta i „łódzkiej” powieści. Tyle tylko, że w tej (swoją drogą dogorywającej już) modzie na lokalne tematy w teatrach chodziło o coś więcej – o szukanie i znajdywanie nowych spojrzeń, budzenie nowych emocji. W spektaklu Barta nic z tego nie znajdziemy (chyba, że za nową emocję uznamy rozczarowanie). Patrzymy na najpewniej ponadprzeciętnie drogi spektakl z wielką obsadą i z rozczuleniem wspominamy tę przyjemność, którą kilka lat temu zapewniła nam lektura skromnej powieści. Powieści o czymś, po coś, i rzemieślniczo imponującej.