Artykuły

Szaflarska, jak tak można?

Ktoś mi kiedyś wywróżył z kroju pisma: zmienność uczuciowa, zły materiał na żonę, zdolności artystyczne. Czarno na białym.

Spotkałyśmy się w restauracji Ka­mienne Schodki na Starym Mieście. Bardzo ją lubiła, jest niedaleko jej do­mu. Wtedy miałyśmy właściwie ca­łe miejsce dla siebie. Siedziałyśmy wiele godzin, rozmawiając nie tylko o Niej.

Na swoim dyktafonie zapisałam też wiele wła­snych wyznań, które komentowała mądrze i z dowcipem.

Cieszę się, że mogłyśmy spędzić te godziny przy wystygniętej herbacie. Dwie dziewczyny rozmawiające o życiu.

Karolina Sulej: Nie chcę z panią rozmawiać o starości. Czytałam wycinki prasowe z wywia­dami z panią i zauważyłam, że od lat 70. właści­wie w każdej rozmowie padają pytania o jesień życia.

Danuta Szaflarska*: Tak, wciąż mnie pytają, jak pogodnie przeżyć starość, jaka jest moja recepta na długowieczność, jaki jest sekret wiecz­nej młodości. Mam już serdecznie dość tych sa­mych pytań zadawanych w kółko, te pytania za­czyna się kierować do kobiet zwykle po przekroczeniu sześćdziesiątki. To jednak złudna gra­nica. Człowiek starzeje się tylko wtedy, kiedy tak czuje. Ja nie czuję się staro. Można to nazwać wtórnym zdziecinnieniem. Ale po prawdzie, dzieciństwo nigdy ze mnie nie odeszło. Może tak jest wtedy, kiedy to dzieciństwo było piękne.

Tak by pani określiła swoje?

Dorastałam w niewielkiej, dzikiej wsi zwa­nej Kosarzyska, pod Piwniczną, u stóp gór. Wo­koło lasy. To było zaledwie kilka chałup, niektó­re jeszcze kurne. Moi rodzice byli nauczyciela­mi, więc mieszkaliśmy w pokojach przy szkole. Dwie izby, kuchnia, sień, piwnica, zabudowania gospodarcze: stajnia, stodoła, wozownia i chle­wik. Chowałam się w gospodarstwie. Biegałam bruzdą za pługiem i zbierałam pędraki, które niszczą kartofle. Z tych pędraków potem są majowe chrząszcze. Nie brzydziłam się robaków. Tylko pająków się bałam. Bardzo lubiłam za to zaskrońce. Polowanie na zaskrońce wylegujące się na słońcu było jedną z moich ulubionych za­baw. W domu najczęściej tylko jadłam i spałam, rodzice pozwalali mi cały dzień biegać po okoli­cy i robić, co mi się żywnie podobało.

Jak się łapie zaskrońce?

Nauczyłam się tego od kota. On najpierw kładzie się w pobliżu miejsca, gdzie ukryły się myszy. Udaje, że jest obojętny, myszy niby nie zauważa. Skacze dopiero, jak te poczują się pew­niej. Ja wiedziałam, gdzie mieszkają zaskrońce, znałam ich zwyczaje. Wygrzewają się na kamie­niach, przy strumieniach. Siadłam więc w po­bliżu miejsca, gdzie się jeden opalał. W końcu wystawił łepek ze swojej kryjówki i długo się roz­glądał. Potem wyszedł i położył się w swoim ulu­bionym miejscu, ale nie przestawał być czujny. Po jakimś czasie się rozluźnił. Wtedy zrobiłam skok i złapałam go. Kiedy już się nacieszyłam wy­graną, puszczałam go wolno.

Pamięta pani inne zabawy?

Uwielbiałam naśladować czyjeś gesty, spo­sób poruszania się. Na przykład pamiętam porucznika Forysia, który wpadał do nas, kiedy w okolicy były manewry. On tak śmiesznie cho­dził. Wszyscy pękali ze śmiechu, kiedy go naśla­dowałam. Ale jak przychodzili goście i mama chciała, żebym się swoimi zdolnościami ko­micznymi popisywała na żądanie, to ja nie chciałam. Dzieci, które zgadzają się popisywać na żą­danie rodziców — z nich aktorów nie będzie. Prze­drzeźniałam tylko wtedy, kiedy ja miałam ocho­tę.

W Kosarzyskach robiliśmy też przedstawie­nia teatralne, w naszej wozowni. Przedstawiało się głównie to, co widzieliśmy w kościele. Naj­chętniej graliśmy msze, chrzciny, śluby. Ręcznik się brało, żeby był za welon. Wtedy poznałam moją przyjaciółkę na cale życie, Julkę Penderecką ze Świniorek. Pamiętam, jak potem od­wiedziłam ją zaraz po odebraniu dyplomu ze szkoły aktorskiej. Szłam przez wieś cała wy­strojona — w kapeluszu, na obcasach, w pełnym makijażu. Ona podlatuje do mnie uszczęśliwio­na i wykrzykuje: „Cosik mi się widzi, że kumediantka”.

Bawiłam się z dziećmi wiejskimi, ale często byłam również sama i czułam się z tym bardzo dobrze. Chodziłam po lesie i wyobrażałam sobie, że opo­wiada mi, co tu się kiedyś dzia­ło, ballady o rycerzach i zbó­jach. Wyobrażałam sobie, że kiedy siądę nad potokiem i opowiem mu jakieś historie, to on je potem zaniesie do mo­rza. Pamiętam, że lubiłam kłaść się na łące na brzuchu i obser­wować, co się dzieje w trawie. Jak ona dźwięczy, pachnie, szemra. Przypominam sobie kwiaty. Na wiosnę były zawilce, stokrotki, fiołeczki, pierwiosnki, kaczeńce, całe bukiety się rwało. A jak nadcho­dził czerwiec, to były storczyki, białe i różowe. Kiedyś przy ich zbieraniu skoczyła na mnie żmija. Zdążyłam uciec wzdłuż owsa. Weszła w łan, bo czuła, że tam ciepło. Myślałam wtedy, że słoń­ce jest Bogiem.

Ksiądz w kościele mówił jakieś nieciekawe i okropne rzeczy o piekle i diabłach. Ale lubiłam wyprawy na msze, bo potem szło się do znajo­mych na kawę, kanapki i płotki. Tylko niewy­godnie chodzić było, bo trzeba było buty włożyć. A na co dzień wszyscy biegali na bosaka.

Pamiętam też, że kiedy miałam osiem lat, przeczytałam cztery tomy atlasu geograficzne­go. Ludożercy fascynowali mnie najbardziej. Wtedy pomyślałam, że chciałabym podróżować. W ogóle czytałam wszyst­ko, co się dało.

Sielanka się skończyła, kie­dy tata zmarł na ślepą kiszkę. Miałam dziewięć lat. W na­stępnym roku nie chodziłam do szkoły — mieliśmy w Kosarzyskach epidemię tyfusu. Wszy u nas od zawsze po wszystkim i wszystkich cho­dziły. W kolejnym roku prze­prowadziliśmy się do Nowego Sącza, do miasta, do kamienicy.

To musiał być ogromny szok.

Bardzo cierpiałam. Nie miałam swojego la­su, łąk, pola. Nie chciałam iść do gimnazjum. Tę­skniłam do wolności, którą miałam do tej poiy. Tylko jedno było dobre — poręcz, po której się zjeżdżało na sam dół z drugiego piętra.

Jaka była szkoła w Sączu?

To było płatne, prywatne gimnazjum mate­matyczno-przyrodnicze dla dziewcząt. Znala­złam niedawno odpis swojego świadectwa — mia­łam same dostateczne. Nie dlatego, że byłam cymbał. Dlatego że się w tej szkole czasem uczyć odechciewało. Na przykład geograf pytał nas: „To miasto z czego jest słynne?”. Nikt z nas nie mógł trafić w dobrą odpowiedź. A odpowiedź brzmiała: „Że ja tam byłem”. Polonistka z kolei przez dwa lata męczyła Trylogię Sienkiewicza, nie poznawało się innej literatury. Jako pracę do­mową zadawała nam tak zwane dyspozycje, czy­li polecała czytać fragmenty, a potem pisać, cze­go one dotyczą. Ale mieliśmy świetne nauki ści­słe i języki na wysokim poziomie.

Bardzo lubiłam swoją nauczycielkę od nie­mieckiego Einhornową, miała ogromną klasę. Powtarzała mi, że muszę się uczyć, bo będę ak­torką.

Jak musiała wyglądać uczennica?

Mundurki zimowe były granatowe z grana­towym kołnierzem. Letnie były białe z granato­wym kołnierzem. Do tego plisowana spódnica, pończochy fildekos i beret na głowie. Pamiętam, jak mnie do dyrekcji wzywano, że noszę beret za bardzo na bakier. To ja sobie założyłam spe­cjalnie tak, żeby uszy śmiesznie wystawały, i da­li mi spokój. Albo nauczycielka spytała mnie pew­nego razu: „Szaflarska, ty ciągle zmieniasz roz­działy włosów. Jak tak można?”. Ja odpowie­działam bez mrugnięcia okiem: „Ale moja ma­ma twierdzi, że tak jest zdrowo dla cebulek”.

A co po szkole?

Kajak w lecie. W zimie codziennie łyżwy. Ale te poszły w odstawkę, kiedy zaczęłam jeź­dzić na nartach. Trzy kilometry szłam polami spod domu na stok i zjeżdżałam. Podchodziło się albo na jodełkę, albo zakosami — trzeba było przerzucać narty tak szpagatowo. Smary się da­wało, potem na górze się to zmazywało.

Chciała pani zostać narciarką?

Kiedy miałam 12 lat, zobaczyłam Zbyszka Cyganiewicza, który był słynnym siłaczem, i też zapragnęłam jak on dźwigać ciężary. Podnosi­łam kamienie w rękach. W ogóle dziewczyńskie zajęcia mnie nudziły. Chciałam wtedy być chłopakiem. Odkąd pamiętam, trzymałam się zawsze z chłopcami, do­puszczali mnie do siebie jako jedyną dziewczynę. Na po­dwórku miałam piłkę do ko­pania, no to byłam ważna. Ko­paliśmy razem, a potem chłop­cy mnie uczyli tańczyć tango. Wszystkie inne tańce dawno już umiałam — walca, polkę. Na­uczyłam się w Kosarzyskach na weselach. W Są­czu nie mogliśmy chodzić na zabawy. Rodzice urządzali nam tylko potańcówki w domu. Patefon, płyty. Siadali sobie i obserwowali z dala. Wte­dy można było kolegów zaprosić.

Co się wtedy jadło?

Uwielbiałam cyr, czyli ziarna pszenicy mie­lone na żarnach. To było jak kasza manna, tylko brązowe, ciemne i gotowało się to jak kaszę, na taką gęstą masę. Do tego podawano mleko, mogło być zsiadłe. Były też kluski ziemniaczane. Ale to nie były pyzy takie jak dziś, z gotowanych kartofli. Tamtymi można było sobie wybić oko. Ucierało się surowe ziemniaki, przecedzało się przez g szmatkę po pewnym czasie. Co spłynęło, to się f mieszało z mąką kartoflaną i zagniatało z masą ziemniaczaną. Jak się tak lubiło, można to było jeść ze skwarkami. Była również zupa fasolowa. Składały się na nią: fasola jaś i wędzone śliwki węgierki. Jednocześnie gotuje się jasia i lekko po­słodzone śliwki. Potem zlewa się to razem. Robi się z tego pełen wachlarz smaków — słony, słod­ki, kwaśny. Do tego może być zasmażka. Smacz­ne były też gołąbki z ryżem, czyli chołupcie, i tak zwana studzienina, czyli nóżki w galarecie.

A słodycze?

Moja mama uwielbiała torty, przyrządzała ich co najmniej kilkanaście rodzajów. Szczegól­nym wzięciem cieszył się tort Fedora. Składał się z dwóch mas, czekoladowej i migdałowej, a ca­łość polanajeszcze lukrem czekoladowym. Sma­kuje trochę jak marcepan.

W święta zawsze były cztery torty czekola­dowe, piernik, keks, sernik. Torty były też w nie­dzielę. Niedziela była dniem deseru. Kiedyjuż mieszkaliśmy w Sączu, mama kupowała kilo cukierków na miesiąc i dostawaliśmy po jed­nym dziennie. Jedliśmy też pomarańcze, ale zawsze jedną na kilka osób. Marzyłam o tym, żeby zjeść całą pomarańczę, tak żeby aż sok mi ściekał po brodzie. I zdarzyło się to dopiero, kie­dy byłam na studiach w Krakowie. Zanim poszłam do szkoły aktorskiej, studiowałam eko­nomię na Wyższej Szkole Handlowej. Pojechaliśmy w ferie na narty do Zwardonia. Byliśmy akurat na granicy, kiedy dowiedzieliśmy się, że zaraz za nią, na Słowacji, sprzedają pomarań­cze. Trzeba było ją przekroczyć nielegalnie, wie­czorem. Przekradliśmy się więc, kupiliśmy ki­lo pomarańczy i uciekliśmy straży przygranicznej. Oni mieli tylko rakiety, a my szusowa­liśmy na nartach.

Opowiadając o pracy nad Zakazanymi piosen­kami, przyznała pani, że jednym z piękniejszych momentów podczas dni zdjęciowych był ten, kiedy dostała pani jajecznicę.

Ze skwarkami. Cierpieliśmy straszny głód. Po powstaniu zostałam sama, tylko z dzieckiem i matką. Mąż mnie zostawił, nie mogliśmy się do­gadać, on widział we mnie gospodynię domową, a chciałam grać. Nie miałam za co żyć. Na szczę­ście dostałam angaż w Krakowie, w Starym Te­atrze, więc wyjechałam z Warszawy. Miałam kąt u cioci.

Krakowianie nas wtedy nie znosili. Obawia­li się, że zrobimy w Krakowie drugie powstanie. Oskarżali nas też, że na nich zarabiamy. Pamię­tam, że pewna hrabianka z mężem z biedy han­dlowali w Sukiennicach w zimie. On miał butel­kę wódki i kieliszek, ona kanapeczki. Ile się musieli nasłuchać o swojej pazerności. Pamiętam także, jak spotkałam panią, która handlowała kajmakami. Prawie się popłakałam. Bo kąjmaki by­ły tylko w Warszawie. Powiedziałam jej, że nie­stety nie kupię, nie mam pieniędzy, też ze stoli­cy przyszłam.

Na cały dzień pracy w teatrze kupowałam ćwiartkę chleba. I tak sobie skubałam za tymi kulisami. Tadzio Łomnicki, który grał tam ze mną, żartował: „Daj kawałek, będę cię za to wachlo­wał”. A miał wtedy wielbiciela, zakochanego w nim na zabój, który obiecywał, że dla niego zro­bi wszystko. Łomnicki przed nim zwiewał. Wpadł jednak na pomysł, jak wykorzystać jego miłość dla naszego wspólnego dobra. Pouczył mnie więc: jak przyjdzie i przyniesie dla mnie czekoladki, to ty weź, się potem podzielimy. Tak zrobiliśmy.

Leonard Buczkowski zatrudnił panią w Zakaza­nych piosenkach i zabrał z powrotem do Warszawy, bo zobaczył panią w roli Roxy w amery­kańskiej farsie.

Kompletnie mi ta rola nie wychodziła. Aż zaczęłam rzucać kurwami. I nagle na próbie generalnej przypomniałam sobie, jak jeszcze w te­atrze w Wilnie grałam małą Hesię Dulską i reży­serka Moralności Stanisława Perzanowska da­ła mi złotą radę, żeby grać wszystkie jej idioty­zmy ze śmiertelną powagą. Roxy więc także mó­wiła wszystkie te swoje głupotki w stylu: „Nie ma co płakać nad rozlanym dzbanem wina i tak by­ło w nim dużo wody” ze strasznie poważnym wyrazem twarzy.

Jak grało się w Wilnie?

Ciężko i ekscytująco zarazem. Dwa lata tam spędziłam, wojenne, w Teatrze na Pohulance. We wrześniu 1939 zaczęliśmy, w sierpniu 1941 wró­ciłam do Warszawy. Nie było czasu na próby, naj­wyżej dziesięć dni, nierzadko musieliśmy im­prowizować. Pamiętam, jak reżyser tłumaczył mi: „Nie ma czasu, żeby zrobić rolę, ale pani mu­si tak wejść, żeby publiczność się zainteresowa­ła, i tak zejść, żeby zapamiętała”. To była praw­dziwa aktorska szkoła.

Pamiętam też, jak tam nabrałam pewności siebie. Grałam wtedy z Janem Kumakowiczem, wielkim aktorem. On mówi kwestię i ma brawa, ja mówię i mam brawa. On mówi i brawa, i już natychmiast mówi następną, żebym ja tylko nie miała braw.

Gówniara po szkole ma mieć takie brawa jak on? Więc ja szybko zastosowałam ten sam chwyt i go załatwiłam. Nabrał do mnie szacunku i po­zwolił mi mieć brawa.

Do szkoły aktorskiej dostała się pani fuksem.

Śmieję się, że byłam wtedy takim nowosą­deckim wypłoszem. Na egzamin pojechałam za namową kolegów z Sącza, gdzie musiałam wró­cić z Krakowa, bo w środku moich studiów zachorowałam na tyfus. Wyzdrowiałam, spako­wałam walizkę i pojawiłam się w Warszawie, któ­rą z miejsca pokochałam.

W ogóle nie miałam jednak wtedy pojęcia o teatrze. A tu loża samych sław — Schiller, Wy­socka, Zelwerowicz. Pytali mnie o „Redutę” Osterwy, a ja ledwo kojarzyłam Redutę Ordo­na. Nie pomogło nawet to, że recytowałam frag­menty Janka Muzykanta, żeby ich wzruszyć. Aleksander Zelwerowicz, czyli dyrektor, tak się wkurzył, że aż mnie wyrzucił za drzwi. Już na korytarzu kazał mi iść do biblioteki i poczytać o historii teatru. Ale mnie przyjął. Chociaż jeszcze potem robił uwagi, że mam „za małe oczy” na aktorkę.

Ale tak się wkurzyłam, kiedy to usłyszałam, że chyba pogodził się z myślą, że mam odpo­wiedni charakter do zawodu.

Wróćmy do lat zaraz po szkole. Jest 1941 rok. Je-dzie pani z Wilna do Warszawy.

Wracam zaręczona. Mój pierwszy mąż Jan Ekier przyszedł do mnie do Wilna z obrączka­mi. Byłam pod wrażeniem, że szedł do mnie z Warszawy aż sześć dni. Podziwiałam też jego talent pianistyczny. Grał przepięknie.

Nie miałam w Wilnie nic do roboty, chciałam wrócić do stolicy, więc zgodziłam się zostać jego żoną. Zastanawialiśmy się, jak wrócić. Szliśmy 30 kilometrów. Po drodze mijaliśmy spalone wsie, gdzie tylko kominy zostały, trupy jeszcze niepochowane, rozbite wozy, wraki samolotów, pobojowiska.

Nareszcie zajechał nam drogę niemiecki sa­mochód. To były trzy wozy z żołnierzami spod Leningradu, zabrali nas ze sobą. Przeklinali Hi­tlera strasznie. Na granicy Guberni stał już jednak esesman. Nie chciał nas wpuścić. Wysko­czyłam z szoferki, wzięłam się pod boki i do nie­go: „Warum zurück? Ich bin Schauspielerin. Dwa lata byłam w bolszewickim piekle. Wy tam teraz jesteście i tu już też, to czemu nie mogę wrócić do Warszawy?”.

Machnął ręką i powiedział po polsku: „Pro­szę bardzo”.

W Warszawie zaangażowała się pani w teatr konspiracyjny.

To był Teatr Frontowy Armii Krajowej pro­wadzony przez Józefa Wyszomirskiego. Grali­śmy dla partyzantek. To była zupełna prowizor­ka. Scenografię wieszało się na drzewach. Ja mia­łam spódnicę ze story, korale i to miało być śre­dniowiecze. Potem przyszło powstanie.

Na Mokotowskiej otworzyli BIP, czyli Biuro Informacji Propagandy Komendy Głównej Związ­ku Walki Zbrojnej AK. Przychodzili tam artyści i pytali, co mają robić. Czy organizować koncer­ty? Jak i gdzie? Zostałam wyznaczona do zawia­damiania o wydarzeniach kulturalnych. Biega­łam to do Fogga, to do Zimińskiej. Hulałam po całym mieście. We wrześniu skończyły się koncerty. Ale wtedy kogoś przeprowadzałam, bo znałam się na topografii miasta, albo zdobywaliśmy żywność.

Miała pani trochę niebezpiecznych sytuacji w czasie po­wstania.

Poznałam śpiew kul. One tak gwiżdżą: fiuuu, fiuuuu, kiedy przelatują koło ucha. Pewnie mówią: lecę dalej. Jak się chodziło Marszałkowską, Poznańską, stale szły pociski. Do tego można się przyzwyczaić. Raz jednak omal nie tra­fił we mnie tak zwany golębiarz — snajper siedzący na da­chu. Innym razem uniknęłam bomby, bo się w porę scho­wałam do piwnicy.

Musiałam też chronić moją małą córkę, która kiedy za­częło się powstanie, miała zaledwie roczek, a jeszcze na do­datek zapadła wtedy na dyzenterię. Uratowałam ją siłą wo­li i półtora litra herbaty wymieszanej z lekarstwem. Mu­siałam też pilnować, żeby przykrywać ją mokrą szmatką. Szaro było od pyłu.

W jakich ubraniach pani chodziła?

Miałam spódnicę ze spodni mojego brata, białą koszulę z kołnierzykiem, marynarkę. Chodziłam też w płaszczu, cudem zdobytych sukienkach, kolorowej chustce na gło­wie i czapeczce z antenką. Grałam potem w nich w Zaka­zanych piosenkach. Wszyscy zresztą grali w swoich ciu­chach. Wynagrodzenie to zaś były marne grosze. Produ­cent powiedział: jak pani chwyci, będzie pani dyktować wa­runki.

Potem, kiedy okazało się, że film jest popularny, zło­śliwcy szeptali, że specjalnie chodzę w kostiumie filmo­wym po ulicy, żeby pokazać, że to ja jestem tą słynną Ha­linką.

Po sukcesie filmu stała się pani pierwszą powojenną gwiazdą.

Proponowali mi potem ogromne pieniądze. Chcieli mnie do Ostatniego etapu. Podpisałam umowę za pierw­szy scenariusz, ale cenzura nie puściła. Przez ten czas umo­wa się skończyła, a film zyskał nowy kształt. A ja nie chciałam grać komunistki. Proponowali 25 tysięcy złotych dzien­nie. Najwyższa pensja w Starym Teatrze to było sześć ty­sięcy miesięcznie! Próbowali szantażować: „Czy pani już więcej nie chce grać w filmie?”.

Wanda Jakubowska podobno poszła do ministerstwa i powiedziała, że jestem wróg komunizmu numer jeden. A oni mieli powiedzieć: „Nie szkodzi”. Dowiedziałam się tego przez przypadek, bo córka leśniczego z Kosarzysk by­ła żoną jednego z dygnitarzy.

Ma pani mało zdjęć jak na gwiazdę, aktorkę od dziesięcio­leci. Podobno nie lubi się pani fotografować.

Dlatego że taka pozowana fotografia jest nienatural­na. Jeżeli mnie fotografują, jak gadam, w ruchu, to proszę bardzo. Ale żeby mnie ustawiać, bez sensu.

Podoba się pani sobie na zdjęciach?

 Na niektórych tak, inne są okropne.

Podoba się pani sobie w ogóle?

Wie pani, filmy to jest straszna rzecz. Jak oglądałam pierwszy raz Zakazane piosenki, to pociłam się i włosy rwałam z głowy. Siedziałam w loży, premiera, loża cała w kwiatach, pompa na sto fajerek, a ja płonę ze wstydu.

Buczkowski nie pozwalał mi oglądać żadnych materia­łów wcześniej. Argumentował: „Pani nigdy nie grała w fil­mie, obawiam się, że jak coś pani zobaczy, to nie będzie chciała inaczej grać”. Dopiero na premierze zobaczyłam swoje miny. Grałam jak w teatrze. W kinie wypadło to ka­rykaturalnie. Teraz wiem, że w filmie czasem wystarczy tylko spojrzeć. Dostałam lekcję, jak nie należy grać.

I nie lubi pani tego filmu?

Lubię. To moje wspomnienia. Moje piosenki. To jest prawdziwy film. Powstał dokładnie rok po wojnie, w ma­ju 1946. Powstanie było dla nas ważne, wciąż się w nas działo. Nie powróciliśmy do normalności. Powojenna Warszawa była miastem pięknym, ale tragicznym.

Kilka lat później jednak zamieszkała pani w Lodzi, żeby grać w teatrze Erwina Axera. Po Zakazanych piosenkach przyszedł popularny Skarb, gdzie też partnerował pani Jerzy Duszyński, ale potem władza ludowa orzekła, że nie nadajecie się do obowiązującego chłoporobotniczego em­ploi.

Nie zmartwiałam się tym. Teatr był dla mnie najważ­niejszy. Zamieszkałam w łódzkim Grand Hotelu, w kory­tarzach służbowych, żadne luksusy. Łóżko, radio na stoli­ku z krzesłem, ubikacja na korytarzu. Dopiero później ów­czesny minister kultury, Sokorski, załatwił dla wszystkich mieszkania.

W 1959 roku dostałam przydział w Warszawie, na Madalińskiego, dwupokojowe. To było, jeszcze zanim wyszłam za mąż po raz drugi, za Janusza Kilańskiego. Nasze mał­żeństwo jednak również nie przetrwało. Kolejny mąż miał problem z tym, że mam własne zdanie i nikogo o pozwo­lenie nie pytam.

Przyznała pani, że nie znosi gospodarzyć.

Lubię prać, nienawidzę prasować, odkurzać, nie prze­padam za gotowaniem. Teraz na szczęście są gotowe rze­czy, więc kombinuję i nie przejmuję się wiele jedzeniem. Panuje u mnie nieustający bałagan, tylko wtedy wiem, gdzie co mam. Jedynie z papierami mam kłopot. Jak szukam, to się strasznie denerwuję.

Co pani lubi robić, kiedy nic nie musi?

Lubię czytać w nocy. I rano dłużej pospać, bo wtedy najlepiej śpię. Jeśli trzeba wstać, to wstąję, bo jestem zdy­scyplinowana, jeśli chodzi o pracę. Ale prywatnie — nie. Lu­bię się z kimś spotkać na kawę. W wakacje uwielbiam czy­tać kryminały. Regularnie kupuję tygodniki. Lubię oglądać horrory przed snem.

Teraz jednak zwykle oglądam Szkło kontaktowe, bo lubię wiedzieć, co się dzieje. Po Szkle zabieram się do ko­lacji. Zawsze jem przed spaniem, aktorski nawyk. Kiedy inni jedzą kolację, aktor przecież gra. Zjada dopiero póź­niej. A w nocy najlepiej się robi jajecznicę. Świetnie też wypić kawę. Pomaga spać.

Jeśli budzi się ze snu nad ranem, to znaczy, że koniecz­nie trzeba ją sobie zrobić, bo ciśnienie jest niskie. A od te­go ciśnienia się umiera. Kawa je świetnie podnosi i śpi się po takiej filiżance jak niemowlę.

Ma pani sny?

Mam jeden powtarzający się od dzieciństwa. Śre­dniowiecze, Paryż. Kwadratowy plac, przy tym placu ko­ściół. Drewniane, parterowe domy. Do moich drzwi jest dzwonek, to jakby sklepik. Widzę, jak idę przez plac do sie­bie, staję na progu i myślę sobie, że trzeba pojechać do cen­trum, a ono jest daleko. Mam takie dziwne wrażenie, jak­bym tam wtedy żyła.

A myśli pani, że będzie żyć ponownie?

Myślę sobie, że obejrzę świat po śmierci. Zobaczę to, czego nie udało mi się za życia. Byłam kiedyś na granicy śmierci, gdy mnie dusili przy napadzie na klatce schodo­wej. Straciłam przytomność. Widziałam światło. Kiedy za­częłam myśleć, coś czuć, światło się zaczęło oddalać i otwo­rzyłam oczy, skołowana.

Nie boi się już pani śmierci?

Zawsze się człowiek boi. Boję się tego momentu, tego zrozumienia, że to już: to jest taki ogromny żal za życiem.

A co sprawia pani największą przyjemność?

Jak mogę robić, co mi się podoba.

A czuje pani, że może?

Jeśli akurat nie gram w teatrze.

Mogłaby pani nie grać.

Ale nie chcę przestawać. Po prostu wciąż to lubię. Kochałam kiedyś Teatr Współczesny, mój pierwszy te­atr w Warszawie. Teraz kocham TR, uważam, że to naj­lepszy teatr w Polsce, świetny zespół, świetny reżyser. Jestem tam szczęśliwa. To jest cudowne zakończenie mojego życia — Dorota Kędzierzawska, która zrobiła ze mną swoje Diabły i Pora umierać, oraz Grzegorz Ja­rzyna, który podarował mi zupełnie inny, nowoczesny teatr. Marzyłam, żeby z nimi pracować, i mi się spełniło. Często mi się spełnia.

Na przykład przeczytałam kiedyś etykietę na krówkach: „Kirkiłło-Stacewicz, Wilno, Sołtaniszki”. To było w Krako­wie przed wojną. Bardzo mnie rozbawiła i pomyślałam, że byłoby cudownie spotkać tego pana na Soltaniszkach. Kil­ka lat później znalazłam się w Wilnie. Dużo się wtedy piło, chodząc po domach, bo czas był straszny i musieliśmy od­reagowywać nasze zmartwienia. Pewnego wieczoru zna­lazłam się w jakimś nieznanym mieszkaniu. Pytam: „U ko­go jestem?”. „U Kirkiłły. Na Sołtaniszki”. Aż podskoczyłam: Jezus Maria, marzenie się spełniło. Przyznałam mu się, że od 35. roku marzyłam, żeby go poznać. Dostałam pudło krówek.

Ma pani jakieś niespełnione marzenie?

Tylko dwa: koń na biegunach w dzieciństwie oraz ro­wer w młodości.

Tylko tyle?

Tak.

Nie żałuje pani, że nie miała większego szczęścia do męż­czyzn?

No trudno. To już są moje decyzje. Mogę mieć tylko do siebie pretensje. Ale, powiem pani, ja się nie nadąję do tych spraw, jestem zbyt niezależna. Dlatego też pewnie zrezy­gnowałam z walki o oba moje zawarte małżeństwa. Pomysł, że mam być do śmierci wierna, jest u mnie niemożliwy. Ktoś mi kiedyś wywróżył z kroju pisma: zmienność uczu­ciowa, zły materiał na żonę, zdolności artystyczne. Czar­no na białym.

***

*Danuta Szaflarska urodziła się 6 lutego 1915 r. we wsi Kosarzyska na Sądecczyźnie. Pierwszym etapem jej kariery był Teatr na Pohulance w Wilnie. Po II wojnie związała się ze Starym Teatrem w Krakowie i z Teatrem Kameralnym w Lodzi. W1949 r. przeniosła się do Warszawy, gdzie grała w Teatrze Współczesnym, Narodowym i Dramatycznym. Od 2010 r. w TR Warszawa. W latach 40. zagrała główne role w filmach Zakazane piosenki i Skarb. Inne jej ważne filmy to m.in. Ludzie z pociągu Kutza, Dolina Issy Konwickiego, Korczak Wajdy i Pora umierać Kędzierzawskiej.

Zmarła 19 lutego 2017 r.

Wywiad został przeprowadzony trzy lata temu z okazji zbliżających się 100. urodzin Danuty Szaflarskiej

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji