Artykuły

Powrót Schnitzlera

Najpierw Anatol w łódzkim Teatrze im. Jaracza przed dwoma laty. Teraz — Korowód w Starym. Wygląda na to, że po cichu i z wolna powraca na nasze sceny Artur Schnitzler. Czy rzeczywiście — powraca? Dajmy spokój eufemizmom: po latach nieobecności — przerywanej tylko wyjątkowo na dobrą sprawę dopiero zaczyna pojawiać się na, nich. Oba przedstawienia są polskimi prapremierami bodaj najciekawszych, fin-de-siècle’-owych sztuk Schnitzlera.

Dwie realizacje, które dzieli stosunkowo niewielki postęp czasu… Nie jestem pewien, czy wolno z tego faktu wyprowadzać jakiekolwiek ogólne wnioski. Mogą okazać się pochopne. To w końcu zaledwie ułamek ułamka teatralnego repertuaru; odpowiedzialnością za ten mały come back wiedeńskiego autora można więc z powodzeniem obciążyć przypadek, szarą eminencję naszego życia teatralnego. Ale pewne wątpliwości pozostają. Bo dlaczego akurat Schnitzler? Dlaczego właśnie jego utwory spróbowano ostatnio wydobyć z niepamięci?

Wynik „archeologicznej” pasji kierowników literackich i reżyserów? Bez przesady: ani Anatol, ani (zwłaszcza) Korowód nie kryją się w „neolitycznych” warstwach światowej dramaturgii; opisane w każdej historii dramatu są na wyciągnięcie ręki. Moda na secesję? Najwyraźniej już przecież minęła. Podobnie jak obyczajowe tabu, które kiedyś mogły stanowić — i rzeczywiście stanowiły — istotną przeszkodę dla potencjalnych realizatorów. Znaczenia tej ostatniej okoliczności nie należy zresztą lekceważyć: pikanteria Korowodu dla wielu widzów jest zapewne nadal jego główną atrakcją, z czego musieli sobie zdawać sprawę twórcy przedstawienia.

Ale tak wybór utworu, jak i sukces kasowy krakowskiego Korowodu — sukces bezsporny, sądząc po długości kolejek po bilety — wynika, jak sądzę, z czego innego. Przypuszczam, choć może to być tylko złudzenie, że są one objawami długo tłumionej tęsknoty — i publiczności, i teatru — do tego wszystkiego, co dla twórczości Schnitzlera charakterystyczne. Do jednolitego, wyrazistego, poddanego surowej dyscyplinie stylu pisarskiego, stylu zarazem klarownego i kunsztownego, dalekiego od wszelkiej trywialności i rozwichrzenia. Dzięki niemu m.in. Korowód nie jest „bulwarówką”, choć dzieli wiele zalet z „dobrze zrobionymi” sztukami rozrywkowymi.

Zygmunt Freud — tego nazwiska nie powinno zabraknąć, gdy nowa o Schnitzlerze — pisał do tutora Korowodu: „Gdyby nie był Pan tym, czym jest, to Pana zdolności artystyczne, Pana mistrzostwo języka i siła obrazowania, wyzwoliłyby się spod Pańskiej kontroli, czyniąc Go pisarzem znacznie bardziej uległym gustom tłumu”.

Schnitzler gustom pospolitym nie ulegał, choć jego rozumienie erotyki nie jest bynajmniej platoniczno-romantycznej proweniencji. Niewątpliwie i pod tym względem był dzieckiem swego czasu. W jego sceptycznym poglądzie na świat znać wpływ klimatu intelektualnego epoki oddziałującego pośrednio także na cały wiek XX. Schnitzlerowska podejrzliwość wobec na pozór stabilnych układów społecznych nie zestarzała się. Wizja kultury — wielkiej maski kryjącej istotne motywy ludzkich zachowań — chociaż z różnych stron atakowana, również nie wydaje się anachroniczna. Co więcej, prawie nikt po Schnitzlerze nie potrafił wyrażać podobnych problemów w teatrze z równą mu elegancją formy, lekkością, poczuciem humoru.

I jeszcze jedno: Schnitzler daje świetny, choć niełatwy, materiał aktorom. To oni właśnie, nie zaś „pomysłowy” inscenizator, powinni być na pierwszym planie. Zadaniem reżysera — Mieczysław Grąbka wywiązał się z niego zupełnie nieźle — jest troska o właściwy rytm spektaklu: korowód miłostek ludzi z różnych sfer musi toczyć się w szybkim tanecznym tempie, w przeciwnym razie traci połowę swego uroku. Ale publiczność ma prawo oczekiwać przede wszystkim — powtarzam to raz jeszcze — koncertu gry aktorskiej.

Pod tym względem krakowskie przedstawienie niespodziewanie zawodzi. Mimo dobrej obsady i mobilnej dekoracji efekt całości nie spełnia nadziei widzów. Niemal wszyscy aktorzy grają z tzw. dystansem, zarysowują kontury postaci. Mam im w tym wypadku do zarzucenia nie brak misternego „cieniowania” roli (chociaż Korowód grany wedle wskazań Stanisławskiego nie byłby z góry skazany na niepowodzenie). Schnitzler to jednak nie Gogol z Ożenku i wrażenie „typowości” postaci osiągać tu trzeba nieco odmiennymi środkami.

W krakowskim przedstawieniu zdarzają się również innego rodzaju pomyłki. Oryginalna tragi-komiczność utworu przeistacza się czasem w farsę (reżyser wymyśla takie ozdobniki, jak rytmicznie prostujące się wahadło zegara, czy korek strzelający z butelki szampana — symbole kulminacji niewidocznej gry miłosnej bohaterów…), czasem w parodię melodramatu, a czasem w melodramat tout court. W kilku epizodach zagubiona zostaje wysmakowana logika Schnitzlerowskiej konwersacji (językowa maestria Schnitzlera gubi się już w przekładzie), zbyt wcześnie i zbyt łatwo przewidzieć można finał. Przejście od stolika do łóżka odbywa się bez dodatkowych ceregieli. Przesadzam, zapewne, ale niewiele, niestety.

Jednak publiczność przyjmuje przedstawienie gorąco. I ma trochę racji, bo na przykład odważna szarża Anny Dymnej, Słodkiej dziewuszki w scenie z flegmatycznym Mężem, Wiktorem Sadeckim, i w scenie z kabotynem Poetą, Jerzym Stuhrem, naprawdę zasługuje na brawa. Ale ja resztę dobrego nastroju straciłem dokładnie w połowie spektaklu.

W antrakcie, na małej estradzie ustawionej w foyer, wyfraczeni starsi muzycy z autentycznym zapałem starali się wskrzesić dawnych wiedeńskich wspomnień czar. To, że nikt nie zwracał na nich najmniejszej uwagi, uznałem początkowo za przejaw podporządkowania się widzów zaproponowanej przez teatr zabawie kawiarnianą konwencją. Ale w dobrych kawiarniach nawet klezmerów nagradza się kurtuazyjnymi oklaskami; tu oklasków nie było, publiczność wraz z pierwszym dzwonkiem karnie pomaszerowała na widownię. Osamotniony, nie miałem odwagi zdobyć się na brawa i ja. W programie o udziale w przedstawieniu sympatycznego tria nie znalazłem nawet wzmianki. Wnioskuję z tego, może znów zbyt pochopnie, że na powrót Schnitzlera ani nasz teatr, ani jego publiczność nie są najlepiej przygotowani.


Stary T. im. H. Modrzejewskiej w Krakowie: Korowód Artura Schnitzlera. Przekład: Maria Korecka. Reżyseria: Mieczysław Grąbka, scenografia: Janusz Wrzesiński. Prapremiera polska 4 V 1986

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji