Artykuły

Tłum w salonie

Okazało się, że syndrom pustego krzesła, na który cierpi nasz teatr od paru lat, wart jest pragmatyzmu.

Wraz z nadejściem karnawału nastał czas salonu. Zaszumiało, zafalowało podczas towarzyskich spotkań. Któż by to jeszcze pół roku temu przypuszczał?

U wejścia do salonu słychać anonse kolejnych gości. Zgromadzeni na chwile przycichają, mierzą bacznym okiem wchodzących, nagradzają grzecznymi brawami i… przechodzą do porządku dziennego. Bo tłum w salonie nie jest wcale czymś niezwykłym; jest stanem najnaturalniejszym i o tym winniśmy pamiętać.

Przecież, jak zawsze, obecność jednych budzi większe, innych — mniejsze zainteresowanie. Wśród szczególnie oklaskiwanych znaleźli się ostatnio: Adam Hanuszkiewicz, Zbigniew Zapasiewicz i Wojciech Pszoniak.

Z okazji premiery wyreżyserowanej przez siebie w Teatrze Studio sztuki Woody Allena Zagraj to jeszcze raz Adam Hanuszkiewicz napisał w programie: W każdym salonie teatralnym obowiązuje niepisany a ścisły kodeks określający dozwolone tematy i ich zakres, słowa taktowne i nietaktowne, stroje i obyczaje, ściśle również wiadomo, o czym się w salonie TEATRALNOŚCI obowiązująco nie mówi (co zabawne — tyczy to nie tylko całej tej przestrzeni tycia i obyczajów, które najniesłuszniej uchodzą za wulgarne, tyczy to również i przeciwnej strony, tyczy również cnót — „od których cofa strach śmieszności").

Nasz salon w sezonie 1986/87 okazał się daleko bardziej tolerancyjny, niżby to wynikało ze sformułowania Hanuszkiewicza. Cierpimy jednak na… syndrom pustego krzesła! Polega on na przeświadczeniu, iż przed nami stad bardzo ważne i puste krzesło, na którym winien, siedzieć ktoś odpowiedni. Pustka ta wywołuje w nas podenerwowanie i potrzebę szukania właściwego kandydata.

Samo w sobie zjawisko to z pozoru niegroźne. A jednak — nerwowa i gwałtowna potrzeba obsadzenia cennego miejsca zachęca do ruchów pochopnych. Rzadko kto zdobywa się na cierpliwość i dotrzymuje i warunków starannej selekcji.

Syndrom pustego krzesła trawi nasz teatr od lat paru, ale dopiero w ostatnich tygodniach udeło się ostatecznie ustalić za powszechną aprobatą, li owo puste krzesło w istocie warte jest pragmatyzmu

Podobno autor wystawionej przez Hanuszkiewicza sztuki, Woody Alien, cierpi , na wyszukaną i elegancką choroby o egzotycznej nazwie „anhedonia”. Jest to dolegliwość z gatunku psychicznych urojeń, która polega na nieumiejętności cieszenia się z czegokolwiek, na stroili radości — szczęścia i nadziei. Dlatego bohaterowie sztuk i filmów Woody Allena to ludzie, którym nie zdarzają się sukcesy, ale którzy żyją w kręgu niepowodzenia.

WITAMINA „H"

I oto sztukę zestresowanego autora wziął na warsztat lew salonu, człowiek sukcesu — Adam Hanuszkiewicz. Na scenie Teatru Studio oglądamy historię chłopaka (gra go Wojciech Malajkat), sfrustrowanego inteligenta, którego opuściła żona. Allan, bo tak nazywa się ten bohater, poszukuje więo na nowo miejsca w życiu, próbuje analizować przyczyny porażki i od nowa umeblować swoje życie osobiste. Pomaga mu w tym ochoczo żona przyjaciela, Lina (błyskotliwy powrót na scenę Gabrieli Kownackiej). Przez jego pokój przewija się iście karnawałowy korowód dziewcząt, kandydujących do roli towarzyszki żyda, a Allan pozostaje wciąż bardziej sam.

Zagraj to jeszcze raz to sztuka nieprzystosowaniu współczesnego inteligenta, o nieumiejętności życia, o rozszczepianiu włosa na czworo, o narkotycznym uzależnieniu od przypadkowych psychoanalityków, o niesamodziełności. Ale nie domyślajmy zię tutaj tragedii. Woody Allen opowiada tę historię na poły ironicznie, na poły sentymentalnie czyniąc z niej La Fontainowską prawie przypowieść, zarazem z niej kpiąc.

Jeśli po obejrzeniu moich utworów — miał kiedyś powiedzieć Woody Allen — człowiek poczuje tlę bardziej bezradny i bardziej samotny — to dobrze, to znak, te zrobiłem dobrą robotę. Ale po inscenizacji Hanuszkiewicza nie czułem się bezradny, ani samotny. Egzystencjalizm inteligencki Allena został tu bowiem zaprawiony taką porcją bezwstydnej radości życia, jaką na acenie potrafi ewiokować Już chyba tylko Hanuszkiewicz.

Jak nikt inny w naszych czatach (Woody Allen) potrafi uosabiać zbiorowe lęki — napisała Armgard Seegers w „Die Zeit” — przedstawiać pospolite niedostatki, tak jak gdyby tylko on cierpiał z ich powodu. Bohaterowie Allena robią wszystko, co jest możliwe, aby uważano ich za pięknych, odnoszących sukcesy, atrakcyjnych seksualnie, właśnie tak, jak gdyby chcieli ściśle odpowiadać wzorcom nowoczesnego społeczeństwa, kształtowanym w tak dużej mierze przez film i reklam?. Ale już na pierwszy rzut oka widać, że Woody nie osiągnie tego celu.

Inaczej Hanuszkiewicz. Jego inteligencja i wrażliwość wyraża się najpełniej poprzez błyskotliwość i sukces. Choćby nawet opowiadał historię o sfrustrowaniu pogubionego inteligenta, zamotanego w tysiąc bezużytecznych przepisów na szczęście, cierpiącego na bipochondrię, to przecież nie wytrzyma i doda na zakończenie afirmację pełni życia — zbiorowo odśpiewaną piosenkę New York, New York.

W Teatrze Studio mamy więc nie tylko udane przedstawienie, ale również psychologiczną witaminę, którą należałoby zapisywać wszystkim zagrypionym razem z aspiryną. Publiczność przyjmuje powrót takiego Hanuszkiewicza owacyjnie. Nie zbolałego badacza klasyki, lecz odnoszącego sukces człowiek współczesności. Aż chciałoby się, by takich przedstawień było więcej, by Adam Hanuszkiewicz mógł wrócić do polskiego życia teatralnego jeszcze pełniej. Kto wie, może jego zapał i aura sukcesu podniosłyby którąś z upadających scen znowu na nogi?

WOODY ALLEN W REZERWACIE

Wiem, że i bez mojej opinii bilety na sztukę Woody Allena byłyby wykupione niedługo naprzód. Jest bowiem Polska szczególnym miejscem jeśli idzie o obyczaj teatralny. Odwrotnie niż w wielu krajach świata, u nas recenzenci teatralni nie mają wpływu na powodzenie sztuki u publiczności. Recenzje są, owszem, czytane, nawet dyskutowane, ale zdania krytyka nie uważa się za autorytatywną ocenę. Raczej — za prowokację intelektualną lub wyraz polityki kulturalnej. Dlatego też zrodził się i zupełnie nowy gatunek dziennikarski, daleki od wartościującej spektakl recenzji: jest to efektowny konglomerat skojarzeń i rozważań kulturowoditeraekich, pozostających w pewnym związku z premierą.

Teksty takie, przetłumaczone na obce języki, nieodmiennie wywołują zdumienie u nas ludzie słuchają ? Czyją opinią kierują sią kupujący bilety do teatru?

Odpowiedź jest prosta. Sądzą, że nawet Woody Allen, faworyt nowojorskiej socjety, nie ustrzegłby się zdziwionego spojrzenia. Otóż w teatralnej Polsce nadal liczy się opinia tzw. salonu, chociaż samo pojęcie „salonu” jest nader pokrętne i właściwie całkowicie nieprecyzyjne.

SĄ SKORUPKI, NIE MA ARYSTYDESA

W cen trum zainteresowania może się znaleźć niespodziewanie przedstawienie, aktor, reżyser lub nawet cały teatr. Opinia „salonu” ma to do siebie, że z dnia na przyda wybranemu zjawisku luo osobie takiej ważności, iż niemal każde wypowiedziane przez nią słowo, każdy gest staje się istotny i komentowany.

Nasz salon przeżywał ostatnio różne nastroje, ale ostatecznie chyba porzucił już przywdziany pochopnie kostium sądu kapturowego, czy też skorupkowego (co zasadniczo nie zmieniało sytuacji; wśród nas trudno o sprawiedliwość Arystydesa, który niegdyś wsławił się tym, że gdy podszedł do niego niepiśmienny Ateńczyk i nie poznając go poprosił o napisanie imienia Arystydesa na skorupce mającej być głosem przeciwko niemu na sądzie skorupkowym, Arystydes nie przyznając się kim jest, napisał swe imię, skazując się tym samym na banicję).

Zgodnie i opinią naszego „salonu” do największych wydarzeń zimowego sezonu trzeba zaliczyć inscenizację angielskiej sztuki Ronalda Harwooda pt. Gerderobiany w warszawskim Teatrze Powszechnym (reż. Zygmunt Hübner), Ale prawdziwą sensacją okazała się nie sama sztuka, lecz kreacje aktorskie Zbigniewa Zapasiewleza i Wojciecha Pszoniaka. Kto jest lepszy?

AKT SZÓSTY?

Więc biegną warszawiacy do teatru jak na zawody. „Sir”, stary , aktor szekspirowski, dyrektor wędrownej trupy teatralnej (Z. Zapasiewicz) i Norman, jego garderobiany; szara eminencja podupadającego teatru (W. Pszoniak). Sir ma charakter tyrana, jest starym złośnikiem i raptusem paskudnym kabotynem, ale mimo to, coś nieuchwytnego zjednuje do niego sympatię. Dopiero na końcu zrozumiemy, że idzie tu o szczególną tajemnicę.

Drogę po niej ułatwia lektura wiersza Wisławy Szymborskiej Wrażenia z teatru, wydrukowanego w świetnie zredagowanym przez Magdalenę Ciesielską programie.

Najważniejszy w tragedii jest dla mnie akt szósty: zmartwychwstanie z pobojowisk sceny,

poprawianie peruk, szatek,

wyrywanie noża z piersi,
zdejmowanie pętii z szi,

ustawianie się w rzędzie pomiędzy żywymi
twarzą do publiczności (…)

Deptanie wieczności noskiem złotego
trzewiczka.

Rozpędzanie morałów rondem kapelusza.

Niepoprawna gotowość rozpoczęcia od jutra na nowo (…)

Oto jesteśmy w samym środku magii teatru, tajemnicy większej niż doraźna potrzeba słuszności lub popis akrobacji pozorów. W sztuce Harwooda, autora, który spędził w teatrze wiele lat na najróżniejszych stanowiskach, teatr jest wartość, ą najwyższą. Ważniejszą od kabotyństwa Sira i skwapliwej służby garderobianego Normana. Teatr jest zaklęciem, które dla nich obu usprawiedliwia najpotworniejszy psychologiczny „danse macabre” jaki fundują sobie codziennie, wymyślając coraz to nowe figury uzależnienia.

W tym niezwykłym zainteresowaniu Garderobianym, jakie dostrzegłem wśród warszawskiej publiczności jest wiele fascynacji istotą samego teatru. Tym lepiej, skoro nasza telewizja właśnie zamierza pod koniec lutego rozpocząć emisję 13-odcinkowej Historii teatru, przygotowanej dla brytyjskiej BBC właśnie przez autora Garderobianego, Ronalda Harwooda.

Sam Harwood był niegdyś garderobianym wybitnego angielskiego aktora, Donalda Wolfita. Nie zaprzecza też, że wiele wątków sztuki wziętych zostało wprost z życia. Do nich należy i ten, gdy Sir porywczo tłumaczy, iż nawet wojna nie powstrzyma go od grania Szekspira, bo teatr musi stać ponad cierpieniem, bólem, polityką.

Kto wie, czy nie jest to jedna z tych kwestii, które zjednują szczególną sympatię dla Zbigniewa Zapasiewicza w roli Sira, Mimo bowiem efektywności partii Normana, to Sir pozostaje moralnym zwycięzcą pojedynku na scenie Powszechnego. Zapasiewicz znakomicie akceptuje pokorę wobec fenomenu teatru i zrozumienie, iż trzeba mu oddać całe życie i duszę.

Być może szczęśliwie zbiegła się ta rola ze szczególnie ważnym, mądrym i artystycznie doskonałym okresem w życiu aktora. Ma on w sobie pewną charyzmę, silniejszą niż ranga sztuki. Pozostaje w naszym wspomnieniu jako wielka, dotąd nie wykorzystana jeszcze w pełni możliwość polskiego teatru. Być może to właśnie najskuteczniejsze lekarstwo na teatralny „syndrom pustego krzesła”.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji