Artykuły

Nie uspokoję się na starość

Robię analizę swojej twarzy, by wiedzieć, do czego się jeszcze nadaje. Ale gdy nie patrzę w lustro, to jestem bardzo młody, i wciąż potrafię się wzruszać.

Katarzyna Kubisiowa: Jako młody człowiek dopuszczał Pan myśl, że zacznie się kiedyś starzeć?

Jerzy Stuhr: W pamięć zapadłmi dialog, który usłyszałem jako student od profeso­ra Bardiniego. Na pytanie dziennikarki: „Co pan robił przez ostatnie dziesięć lat?”, odpo­wiedział: „Przygotowywałem się do staro­ści”. Podoba mi się to zdanie, bo mam świa­domość, że do starości trzeba przygotować się i mentalnie, i fizycznie, i intelektualnie, i uczuciowo.

Najpierw porozmawiajmy o mentalnym przygotowaniu.

Jego podstawa: przyzwyczajenie się do tego, że nie mam wpływu na sytuację.

Matko jedyna! Pan się do tego przyzwy­czaił?

Uczę się przyzwyczajać. Papierkiem lak­musowym dla tego rodzaju przygotowań jest pedagogika. Całe zawodowe życie pra­cowałem, by młodzież przejęła moją estety­kę i artystyczny temperament. Starałem się jej to wpoić, świeciłem przykładem. A dziś wiem, że guru to ja dla nich nie jestem.

Bo?

Bo młodsze pokolenia ulepione są z innej gliny. Między innymi wpływa na to błyska­wiczny dostęp do internetowych informacji. Ci ludzie nie potrzebują przewodnika, zastę­puje go wyszukiwarka Google.

Kiedyś w trakcie wykładu zapomniałem nazwiska angielskiego poety XVII-wiecznego. Mówię: „Za chwilę sobie przypomnę”. Ale zanim to się stało, podchodzi do mnie student z komóreczką, podsuwa przed oczy ekran i pyta: „O tego chodziło?”.

Albo robię dyplom i na glos myślę: w tym miejscu przydałoby się podłożyć melodię Chattanooga Choo Choo, nie wiem czy ktoś w ogóle z was słyszał?... I za chwilę już wszyscy słuchamy Chattanooga Choo Choo z czyjejś komórki.

Nie jestem dla nich autorytetem, bo jak?

To boli?

Przywykłem już, a młodych ludzi obser­wuję z uwagą. W niektórych teatralnych przedstawieniach moich dawnych uczniów nie wziął bym udziału, bo są realizowane w zupełnie mi obcej poetyce. Ale gdy dosta- ję propozycję roli w moim stylu, to wtedy myślę, że smuga cienia całkiem mnie jesz­cze nie dotknęła. Niedawno przez dwa wie­czory grałem Ich czworo w Teatrze Mu­zycznym w Gdyni — sala była pełna, przy­szło 1200 osób. Oprócz braw otrzymałem li­sty z podziękowaniami.

To znaczy, że jest Pan potrzebny.

Jeśli ktoś łagodnie przechodzi starzenie się, to raczej typy osobowościowe podobne do mojej mamy — księgowej, która pragnę­ła pójść na emeryturę, by wreszcie móc się w całości poświęcić życiu rodzinnemu. Kobiety-aktorki mają większą trudność z przemijaniem: nie chcą się pogodzić ze swoim aktualnym wyglądem.

Mężczyźni-aktorzy takiego problemu nie mają?

Dobrym przykładem to ja nie jestem. Przeszedłem ciężkie choroby i musiałem szczególnie nad sobą pracować, by pani mi powiedziała taki komplement jak przed włączeniem dyktafonu — że dobrze wyglą­dam.

Poza tym ja ten zawód uprawiam od sa­mego początku trochę siłowo. Nie jestem aktorem w typie Andrzeja Łapickiego, który pięknym głosem na scenie mógł mówić mo­nologi w nieskończoność.

Ja, żeby skupić na sobie uwagę, muszę się umęczyć, napocić, usmarkać, a to wymaga wysiłku. Zawsze traktowałem wszelkie fi­zyczne aktywności jako część mojego zawo­du. Nie żebym uwielbiał grać w tenisa, a jed­nak codziennie godzinę temu poświęcam. To samo z pływaniem.

No dobrze, ale jak Pan znosi przybywa­jące zmarszczki na twarzy ?

Dziś będę grał Kontrabasistę po raz enty. I powiem pani, że ta rola coraz bardziej zaczyna mnie krępować właśnie ze względu na mój wygląd fizyczny. Opowiadam mię­dzy innymi o miłości do śpiewaczki dwu- dziestoparoletniej. Jasne, licentia poetica, widzowie zapominają o moim wieku... Pro­blem w tym, że ja świetnie o nim pamiętam.

Jeśli mnie to doskwiera, to co dopiero musi czuć kobieta piękna, latami podziwia­na i oklaskiwana? Zosia Czerwińska mawia: „Jak patrzę w lustro, to się pytam: «Pani do mnie?»”.

A Pan co myśli, gdy patrzy w lustro?

Robię analizę swojej twarzy, by wiedzieć, do czego się jeszcze nadaję. A obecnie przy­gotowuję się do roli emerytowanego, lekko zwariowanego profesora we włoskim filmie reżyserowanym przez Antonia Morabita.

I jednocześnie ciągle myślę jak chłopiec. Gdy nie patrzę w lustro, jestem bardzo mło­dy, potrafię się wzruszać.

Czym?

Przyrodą: łąką koło mojego domu. Wnuki mnie wzruszają, choć nie umiem się z nimi bawić. Pewnie też dlatego, że dzieciństwo moich dzieci umknęło mi w ferworze zawo­dowych spraw. Nie mam więc wytrenowa- nego nawyku „zabawy”, ale lubię je podglą­dać.

Dużo też chodzę po szpitalach, odwie­dzam dzieci chore, one mnie wzruszają.

A dzieci się cieszą, że przyszedł osiołek ze Shreka.

Kiedyś byłem na oddziale onkologicz­nym, leżały tam dzieci po operacjach płuc. Jedna z mam prosi: „Niech pan coś powie mojemu synkowi osiołkiem”. Robię to i wi­dzę, że ten mały zwija się z bólu, bo gdy śmieje się, to rozrywa mu blizny. „Słuchaj, mówić dalej tym osiołkiem? Bo widzę, że cię boli”. A on cichutko: „Mówić”. Ważniejszy był dla niego śmiech od bólu.

Co Pana jeszcze wzrusza?

Piękno kobiety. A twarz głównej bohater­ki Wołynia nie może mi wyjść z głowy do teraz.

Artysta musi pielęgnować świeżość spoj­rzenia, a to z wiekiem przychodzi coraz trudniej. Czasem udaje mi się jednak wy­konać, jak by to żeglarz powiedział, zwrot przez rufę. Czyli działanie kompletnie prze­ciwko wszelkim zasadom.

I co to jest ta świeżość spojrzenia?

Gdy w Los Angeles promowałem do Osca­ra Historie miłosne, jeden z pokazów był skierowany do Gildii Scenarzystów. Bałem się, że ci fachowcy rozbiorą na części pierw­sze ten mój scenariuszyk i będzie katastro­fa. Na widowni zasiadło 40 smutnych go­ści w garniturach, trzęsących Hollywood. Po projekcji mówią: „Jak myśmy zobaczyli początek filmu, to pomyśleliśmy, że twórca zwariował”.

Bo jaki jest reżyserski obowiązek? Kie­ślowski powtarzał, że przez pierwsze 20 mi­nut musi on uwiarygodnić historię. Dziś tę fundamentalną zasadę ja powtarzam moim studentom reżyserii.

A ci smutni panowie w garniturach mó­wią do mnie dalej tak: „I co pan robi, proszę pana? W pierwszej scenie pokazuje nam, że to wszystko jest lipa, że aktor zmienia sukienki, że rzeczywistość udawana. Prze­cież to zaprzeczenie najważniejszej zasa­dy kina. A my powolutku wierzymy w to wszystko, co pan pokazuje”. To właśnie przykład myślenia przeciwko obowiązu­jącym zasadom.

Podam jeszcze inny. Mówię kiedyś do Andrzeja Wajdy, by wystawił Zbrod­nię i karę. Andrzej: „No jak? To dużo ak­torów...”. A za tydzień Wajda przychodzi i mówi: „Robimy tylko sceny z sędzią śled­czym i Sonią”. Ja: „Tak ten tekst mamy zaszlachtować?”. On: „Tak będzie najlepiej”.

Wróćmy jeszcze do fizycznych przy­gotowań. Wspomniał Pan o chorobach — one uprzytamniają, że człowiek jest kruchy i przemijalny.

Ale też uzmysławiają, ile w człowieku tkwi siły. Pierwsza choroba dopadła mnie jako 37-latka, to było serce. Budzę się w szpi­talu i czuję panikę, bo jestem tak słaby, że nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą. Ale nie dopuściłem myśli, że to mój koniec. Uzna­łem, że się z tego wyliżę. Młody byłem.

W drugiej chorobie już myśl o ostatecz­ności dopuściłem, rachunek sumienia po­czyniłem.

Bo był Pan starszy?

Bo to są dwa różne doświadczenia. Serco­wej chorobie towarzyszy strach, że cię może w każdej chwili dopaść duszność i nie da się tego skontrolować. A onkologiczne zmaga­nie pełznie powolutku, osacza cię i gruntuje świadomość, że mimo prób leczenia sukce­su może nie być.

Pan mówi teraz o oswajaniu się z tym, że choroba nowotworowa już nigdy nie da spokoju?

Rok temu też miałem epizod sercowy, musiałem poddać się koronarografii. Na ekranie obserwowałem, jak rura przetyka żyłę i robi autostradę z wąskiej ścieżki. Na drugi dzień lekarze kazali wstać, po czterech dniach wypisali mnie ze szpitala. Zupełnie inaczej niż 30 lat temu, kiedy miałem leżeć trzy tygodnie plackiem, a potem się bardzo oszczędzać.

Zaś w onkologii trzeba postawić sobie plan długoterminowy i z niego nie rezygno­wać, tylko dążyć do celu.

Nigdy Pan nie pomyślał: „Rezygnuję”?

Takie myśli błyskawicznie odpędzałem. Ze szpitala przez rok wychodziłem do domu i wracałem na chemię, po której 10 dni mu­siałem odkiblować, bo przyjmowałem jej mordercze dawki. Zdrowy musiałem mieć organizm, by mi nie wysiadły serce, wątro­ba, nerki... Lekarze raka wyleczyć mogą che­mią, tylko że ona przy okazji może znisz­czyć inne organy.

Gdy chorowałem, jedno było dla mnie istotne: doczekać narodzin wnuczki, bo cór­ka w tym czasie była w ciąży. Udało się.

I licząc lata wnuczki, wiem, w którym momencie wyszedłem ze szpitala. Ale nigdy nie powiem, że jestem zdrowy. Powiem ina­czej: „Dwudziestego października o jedena­stej jestem zdrowy”.

Liczy się Pan z tym, że w każdym mo­mencie wszystko może się zmienić?

To ciągle pod czaszką tkwi. I jak dzisiaj się budzę, to mam nieprawdopodobnie wyż­szy współczynnik energii niż przed choro­bą. Przez sześć lat udało mi się zrobić tyle, ile nie zrobiłem przez lat dwadzieścia parę.

Kiedyś z Krysią Jandą usiedliśmy po przedstawieniu i ona mówi: „Wymieniaj, coś zrobił po chorobie?”. Rąbnęliśmy taką listę, ona ją na Facebooku zamieściła i mnó­stwo ludzi napisało, że Stuhr jest przykła­dem gościa, który tyle potrafił zdziałać po ciężkich wypadkach.

Taka postawa nie jest wyłącznie konse­kwencją mojej energii, ale i specyfiki zawo­du, który trzyma mnie w dyscyplinie. Sko­ro dziś wieczorem gram Kontrabasistę, to wczoraj wiedziałem, że muszę o jedenastej położyć się spać, a z samego rana z psem iść na długi spacer... Wyjątek już zrobiłem, bo się z panią spotkałem. Teraz już powinie­nem milczeć do wieczora.

Mojemu kardiologowi mówię, że każde przedstawienie to dla mnie próba wysiłko­wa. Gdy wytrzymam na poziomie takim jak 30 lat temu, to znaczy, że jest dobrze.

Czyli żadnego odpuszczania sobie.

Najgorsze jest użalanie się nad sobą i in­nych nad tobą. To w chorobie znosiłem naj­gorzej. Płakać mi się chciało, ale nie ze wzru­szenia, tylko z upokorzenia. Lubiłem, gdy ludzie nie zauważali mojego nowotworu. Dlatego staram się naturalnie zachowywać w stosunku do pacjentów, a przy okazji pró­buję im coś istotnego przemycić: „Jeśli mo­żesz, to wstań z łóżka, załóż spodnie, przyjmij lekarza w portkach, a nie w piżamie. Rozmawiaj jak równy z równym, a nie jak pacjent z lekarzem”.

Pan mobilizuje, by nie przywiązywać się do roli chorego, prawda?

Gdy z łysą czaszką postanowiłem mówić publicznie o swojej chorobie, to elegancko się ubrałem, choć chwilę wcześniej siedzia­łem w szpitalnej piżamie. A na chemię do Gliwic autem jeździłem sam, raz tylko syn był moim kierowcą. Żona mdlała z trwogi i jednocześnie wiedziała, że muszę mieć za­chowane to pole autonomii.

A przygotowanie intelektualne na czym ma polegać?

Przykład: ukazał się Król, nowa powieść Szczepana Twardocha, a ja ciągle jeszcze mam nieprzeczytanego Josepha Conrada. Więc nie zostawię Conrada dla Twardocha, by potem opowiadać w garderobie, jaki to ja jestem na czasie, oblatany.

Tworzę swój literacki świat i wiem, co w nim jest priorytetowe, muszę wiedzieć co z klasyki, m.in. z Tomasza Manna, mam jeszcze do przeczytania. A ostatnio postano­wiłem poznać historię Rzymu. Posiadam na ten temat kilka książek, do których wracam bez przerwy, bo łatwo mi wiedza z głowy wietrzeje. Kim był Juliusz II? Czy Leon X był przed Sykstusem V, czy odwrotnie? Pieprzą mi się imiona tych cesarzy, zapisuję je sobie w kalendarzu... Ale codziennie rano lektu­rę muszę odwalić. Teraz jestem przy rene­sansie i baroku. A wie pani, że za Sykstusa V i aborcja, i pedofilia były karane śmiercią?!

Po co to wszystko robię? Chodzi o cel.

Cel dla samego celu?

Często i długo nie było mnie w domu.

Z żoną policzyliśmy, że 45 lat jesteśmy po ślubie, ale w sumie tylko kilkanaście spędziliśmy razem.

Jesteśmy więc młodym małżeństwem.

Z moją młodszą wnuczką chciałbym poje­chać do Rzymu i pokazać jej go nie szlakiem pizzy, lodów i karuzeli, tylko np. Caravaggia — przejść jego artystycznym szlakiem — od Campidoglio przez Jezuitów aż po Piazza del Popolo i Ukrzyżowanie św. Piotra.

Kiedy ma Pan zamiar pokazać Rzym wnuczce?

Za osiem czy dziewięć lat. To szmat cza­su, nie wiem, czy dożyję. Ciekawostki bym chciał jej poopowiadać, np. że obelisk na placu św. Piotra stał 400 metrów dalej i zo­stał przesunięty za Sykstusa V. Zachował się opis tej operacji. Zbudowano gigantycz­ną konstrukcję, obelisk osadzono w kojcu drewnianym i linami go przesuwano, jed­ni musieli go ciągnąć, a drudzy pchać, konie szły wolniusieńko i równiusieńko. Całe to przedsięwzięcie poprzedzały gigantyczne próby. Albo ciekawostka na temat fontanny na Piazza di Spagna: można z niej pić wodę, która płynie z akweduktów 40 kilometrów od Rzymu.

A! I w ramach nadrabiania zaległości oglą­dam stare filmy.

Też włoskie?

Tak: Felliniego i Yiscontiego oraz neorealizm — Rosselliniego i De Sicę. Lubię oglą­dać filmy w domu na wsi, w gabinecie, tam panuje cisza. Z utęsknieniem czekam na 20 grudnia, wrócę wtedy z Rzymu po zakoń­czeniu zdjęć. Byłoby dobrze, gdyby spadło trochę śniegu... Jeszcze przedtem, w listopa­dzie, muszę operę wyreżyserować. Zostałem namówiony na taką ramotkę, Dionizettiego Don Pasąuale. To jest wyzwanie, bo nigdy nie pracowałem ze śpiewakami. Do Bożego Narodzenia dzień w dzień harówa.

Rozmawialiśmy o mentalności, fizyczności, formie intelektualnej... Zostało nam jeszcze przygotowanie uczuciowe. Miałem szczęście do kobiet, nigdy przez żadną nie zostałem skrzywdzony. Wzrusza mnie, jak moja żona przygotowuje dla mnie lekarstwa: te weźmiesz rano, to w południe, a te wieczorem.

Nie irytuje to Pana?

Skądże! To mnie trzyma przy życiu. Je­stem jej za to wdzięczny, sam bym nie miał do tego cierpliwości. Basia mi bardzo po­mogła w czasie choroby onkologicznej — po chemiach miałem magmę w mózgu, ciężko było mi się na czymkolwiek skupić. Ktoś wtedy musi ci policzyć te pigułki, bo przy­chodzą chwile, kiedy rozjeżdża się cała rze­czywistość. Poza tym ja się z moją żoną nie nudzę. Gdy czasem patrzę w restauracji na pary, które jeszcze przy deserze ani razu do siebie się nie odezwały, zastanawiam się, co ich właściwie łączy.

Dużo Pan rozmawia z żoną?

Dużo, teraz głównie o polityce. Zawsze coś jest do obgadania — o dzieciach oczywi­ście niekończące się rozmowy. Jak człowiek myśli, że z dorosłymi dziećmi jest spokój, to okazuje się to wielką nieprawdą. Na do­datek złożyło się, że dzieci teraz mieszkają w Warszawie.

Ważna w sferze uczuć jest tęsknota. Moja miłość do dzieci i do żony wyrażała się wła­śnie w niej. Często i długo nie było mnie w domu, czasami przechodziło to w miesią­ce. Z żoną policzyliśmy, że 45 lat jesteśmy po ślubie, ale w sumie tylko kilkanaście spędzi­liśmy razem... W sumie jesteśmy młodym małżeństwem.

Żyłem jak marynarz. Gdy leciałem z Bang­koku, w nocy przysiadła się do mnie stewar­dessa i zaczęliśmy gadać. Ona mówi: „Wie pan, właściwie najgorzej to jest, jak się wra­ca. Bo rozdasz prezenty i za chwilę orien­tujesz się, że jesteś intruzem. Domownicy mają swoje ścieżki utarte, a ty im to wszyst­ko rozwalasz”. Powiedziałem jej: „Jezus Ma­ria! To mój problem”. Ta stewardessa rozu­miała mnie najlepiej.

Myślałem, że na starość i po chorobie uspokoję się... Ale pognało mnie do pracy do Warszawy. I wszystko się powtórzyło: żona w domu pod Krakowem siedzi sama. Tyle z tego, że często przyjeżdża do dzieci, a przy okazji i do mnie.                                                                                                        

Jerzy Stuhr (ur. 1947) jest aktorem i reżyserem. Tworzył niezapomniane kreacje m.in. w Wodzireju Feliksa Falka, Amatorze Krzysztofa Kieślowskiego, Seksmisji Juliusza Machulskiego, a po 1994 r. w filmach własnej reżyserii, m.in. Spisie cudzołożnic, Historiach miłosnych, Tygodniu z życia mężczyzny i Obywatelu. Od początku kariery związany ze Starym Teatrem, występował u? sztukach reżysero­wanych przez Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego i Andrzeja Wajdę. Profesor sztuk teatralnych, wykładowca PWST w Krakowie, przez lata pełnił funkcję rektora tej uczelni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji