„Nieuczesani” w STS
Tytuł nowej premiery teatru STS szczelnie przylega do penetrowanego przez twórców przedstawienia obszaru. Bo Nieuczesani, to tematycznie określona publicystyka estradowa pogłębiona przez „sondę socjologiczną”. To jest ten gatunek bardzo potrzebnej i chyba skutecznej w oddziaływaniu estrady publicystycznej, jaką uprawia od lat kierownik artystyczny STS Andrzej Jarecki.
Ale twórców przedstawienia — obok oczywiście aktorów i scenografa — jest trzech: znany pedagog-socjolog Czesław Czapów, penetrujący od wielu lat środowisko i problematykę młodzieżową, oraz wspomniany już Andrzej Jarecki (współautor adaptacji tekstu i twórca tekstów piosenek) i Ludwik René, związany od lat z Teatrem Dramatycznym wybitny reżyser, który jest współadaptatorem i reżyserem Nieuczesanych. I jeśli zacząłem prezentację twórców spektaklu od Jareckiego, to dlatego, że spektakl ten jest właśnie bardzo „jarecki”, kierownik artystyczny teatru wycisnął na nim piętno swej osobowości twórczej, nasycił spektakl — właśnie w tekstach piosenek — tą agresywną publicystyką estradową, jaką uprawia u nas jeszcze — na tym wysokim piętrze oczywiście — tylko Wojciech Młynarski.
Twórcy spektaklu nie obawiają się operowania stereotypami, a nawet banałem — ostatecznie każdy stereotyp i każdy banał wyrasta z konkretnej rzeczywistości i naładowany jest określoną treścią, chodzi o to, by treść ta nabrała znowu ostrej, pierwotnej wymowy i siły. Twórcom przedstawienia przeważnie to się udaje.
Spektakl jest właściwie składanką o dość luźnym scenariuszu, prowadzą go Adiunkt (Tomasz Grochoczyński) i Docent (Jerzy Bończak), którzy cementują całość i ukierunkowują prowadzoną na scenie dyskusję. Problem i założenia dyskusji ilustrują — niekiedy bardzo ostro — krótkie scenki z życia młodzieży. Motto dyskusji — znane, ale przekornie strawestowane: „Takie będzie młodzieży chowanie, jakie będą rzeczy pospolite”. Oczywiście nie tylko przekora zdecydowała o tym „odwróceniu sytuacji”.
Kilka pretensji czy wątpliwości, dotyczących zarówno adaptacji Jak i realizacji. Formula „szopki” wywodząca się z Szopki Betlejemskiej, jest stara niemal tak, jak teatr europejski; ale przez wprowadzenie Świętej Rodziny jako stałego elementu widowiska w różnych kontekstach i klimatach doprowadza do zderzeń, wywołujących — na pewno w części widowni przynajmniej — opory w odbiorze. Te zniekształcenia klimatu — w innej zresztą płaszczyźnie — związane są też z osobą zupełnie już zresztą „szopkowego” Heroda, który w czarnych okularach i z białą laską, a więc jako ślepiec, występuje w roli nauczyciela w szkole; rozumiem intencje reżysera, tylko że takie akcesoria jak czarne okulary i biała laska kojarzą się przede wszystkim z kalectwem, a więc wywołują w nas odruch współczucia, zamiast kojarzyć się z metaforyczną „ślepotą”. Wątpliwość następna. Otóż niektórzy wykonawcy są „nosicielami” czy też reprezentantami ściśle określonych postaw moralnych, kiedy więc wskakują w inne postaci, zamazuje się wyrazistość ich wiodącej roli; tak jest z Adiunktem i Docentem, tak jest z Barbarą Majewską (Anioł i ostra w wyrazie Narkomanka), ale tak jest przede wszystkim z Elżbietą Starostecką: powierzono jej końcowy, ważny akcent spektaklu, do którego „doskakuje” z pozycji rozczarowanej chyba do miłości Kasi.
Ta ideowa pointa jest — w odbiorze — raczej doczepiona na siłę, jest unikiem twórców przedstawienia. Bo co to znaczy apoteoza „miłości”? Jakiej? Różne jej „twarze” w spektaklu usprawiedliwiają te pytajniki.
Jest ich zresztą więcej, ale chyba celem Nieuczesanych było wywołanie jak najwięcej wątpliwości i pytań.