Moniuszko przy kominku
Ludzie pokroju Marii Fołtyn — to tacy, którzy z podziwu godnym uporem i oddaniem poświęcają się jakiejś sprawie i bez wahania pojadą na Syberię, by wystawić tam Halkę. Maria Fołtyn potrafi zniechęcić i przestraszyć swoim autokratycznym sposobem odczuwania sztuki i własnego powołania, potrafi jednak również przekonać największych sceptyków swoją wiarą w piękno prostoty. Zaproszony do Teatru Wielkiego na widowisko do muzyki ze Śpiewników domowych Stanisława Moniuszki szedłem tam z przekonaniem, iż porządnie się wynudzę. Wyobrażałem sobie bowiem ten wieczór jako typową składankę odkurzonych ramot podinscenizowaną przez Ernesta Brylla. Tymczasem popasano nam spektakl o zwartej, logicznej konstrukcji, którego dramaturgia w sposób, naturalny zrodziła się z ducha Moniuszkowskich pieśni i ballad.
Ernest Bryll tworząc poetycką oprawę spektaklu miał komu godnie sekundować; bowiem wśród autorów wykorzystanych przez Moniuszkę w Śpiewnikach domowych znajdziemy nazwiska Goethego, Odyńca, Kraszewskiego, Syrokomli. Berangera i Mickiewicza. W efekcie powstał tekst potoczysty, pisany piękną, smacznie archaizowaną polszczyzną (o ile dobrze pamiętam rytm tej poezji był to, tak ulubiony pi zez Brylla, romantyczny 11-zgłoskowiec, ze średniówką po piątej sylabie). Tekst ten oparty ha poetyckim dialogu postaci niezwykle gładko wpasował się w wymieniony powyżej Panteon romantyków. Nie podjąłbym się ścisłego określenia scenicznej formy spektaklu, składają się na nią bowiem pieśni w stanie czystym, pieśni rozpisane na głosy i inscenizowane oraz inscenizowany tekst Brylla. W sumie wyszło coś, co z powodzeniem grać można zarówno w operze jak i w teatrze dramatycznym. Pod warunkiem, że dysponuje się grupą tak dobrych (a małymi wyjątkami) wykonawców. Do pieśni Moniuszki mamy często stosunek zbyt chyba lekceważący, i o ile potrafimy się zachwycać przebojami mleczarza Tewiego będącymi nieco dalej od naszej narodowej kultury, o tyle warto wybrać się do Wielkiego na Moniuszkę, by przeżyć uniesienia. Niektóra z pieśni to prawdziwe hity Choćby wspaniała, nostalgiczna Pieśń wieczorna (Po nocnej rosie…), żarliwy i wzruszający Kozak pięknie zaśpiewany pi zez Leonarda Mroza, znane wszystkim raczej od strony swego poetyckiego pierwowzoru Czaty, dramatyczny Stary kapral (doskonały — choć młody — Ryszard Morka) i mało znana Pieśń wojenna, zaśpiewana przez Ryszarda Cieślę z takim patriotycznym animuszem, iż męska część widowni odruchowo „maca sic po rapciach, szukając rękojeści”. Jeszcze raz, podobnie, jak w poprzednich relacjach z Wielkiego zwrócę uwagę Państwa na Krzysztofa Szmyta; Znaszli ten kraj w jego interpretacji mogłaby przebić najpopularniejsze rockowe hity na liście przebojów.
I, na szczęście, żadnych inscenizacyjnych wydziwiań i wyrafinowań. Całość złożona z siedemnastu muzycznych numerów pokazana po prostu, bez lęku o narzucające się oczywistości inscenizacyjne. Z narracyjną nicią prowadzoną przez dwójkę doświadczonych, świetnych aktorów; Katarzynę Łaniewska i Ryszarda Bacciarellego. W prostej, patriotyczno-landszafcikowatej scenografii Leszka Rybarczyka.
Obsłużywszy polską widownię, powinna Maria Fołtyn spakować walizy i objechać z widowiskiem wszystkie ośrodki polonijne świata. Aplauz i mokre od łez chusteczki zapewnione.