Duch pomocny ale żądny
Grupa niezbyt utalentowanych i nie mogących pochwalić się wysokim ilorazem inteligencji aktorów, przygotowuje farsę pt. Co widać.
Aktorzy są tak beznadziejni, że chwilami zdecydowanie byłoby lepiej, gdyby nic nie było widać. Poznajemy ich podczas próby generalnej, co chwilę przerywanej przez reżysera — umówmy się — nie jest on twórcą wybitnym.
Aktorzy mylą tekst, sytuacje, a farsa — i przy tym słusznie upiera się reżyser — musi być precyzyjna jak mechanizm szwajcarskiego zegarka. Cóż jednak z tego, kiedy Dotty myli sardynki z telefonem, Brooke jeśli nie szuka kontaktowych szkieł, to wyłącznie oddaje się kontemplacji „przeponowej”, a Selsdon, zamiast porządnie się włamywać — pije. A na dodatek Dotty i Garry mają romans, choć ona mogłaby być jego matką, a Lloyd (reżyser) jednocześnie romansuje z Brooke i Poppy. Z tego nie może wyjść nic dobrego…
I naturalnie nie wychodzi. Premiera nazajutrz, a przedstawienie nie gotowe. To pierwszy akt. W drugim, autor sztuki pt. Czego nie widać (w ramach której funkcjonuje Co widać) – Michael Frayn, jak na farsę przystało nieprawdopodobieństwa i kretynizmy mnoży, ba potęguje, w nieskończoność.
A to nie tylko po to, by widzowie zobaczyli teatralny spektakl od strony kulis, czyli owo tytułowe czego nie widać, ale też by skonfrontowali jakość ostatniej próby generalnej z wartością spektaklu granego już jako „pożegnanie z tytułem”.
O Czego nie widać mówi się, że to farsa fars. Tak jest w istocie: rzecz bawi nie tylko formą teatru w teatrze, ale właśnie i tym, że w dobrej farsie gra się jeszcze jedną farsę. Utrudnia to i komplikuje pracę wszystkim realizatorom, ale nade wszystko aktorom.
Bo oni grają tu podwójnie: np. prawdziwa Barbara Szczęśniak gra Dotty Otley, która to z kolei gra panią Clackett. Rzecz jest o tyle skomplikowana, że Szczęśniak, która jest dobrą aktorką, musi zagrać świetnie (co zresztą robi) Dotty, aktorkę bardzo złą na scenie w roli pani Clackett. Ale prywatnie znów, Dotty jest zupełnie atrakcyjną osobowością.
Uwikłaną w romans z ćwierćinteligentnym i mułowatym kabotynem Garrym, który w Co widać gra błyskotliwego i elokwentnego młodzieńca Rogera Tramplemaina
W obu tych rolach doskonale zaprezentował się Krzysztof A. Janczar, aktor, który wyraźnie po raz pierwszy poczuł się w pełni swobodny na scenie. Ta komfortowa sytuacja pomogła mu na pewnego rodzaju kontrolowaną dezynwolturę, która dając luz, pozwoliła jednocześnie panować nad całością. Nie zawiedli jak zawsze znakomici Piotr Lauks i Mirosław Henke, świetna była Masza Bogucka-Bauman, która dodatkowo zachwycała nienaganną figurą w zachwycającym negliżu.
Artyści w tym długim przedstawieniu (trwa blisko trzy godziny), wykonują karkołomne figury własnym ciałem i osobowością. W drodze do doskonałości pomagał im reżyser Eugeniusz Korin. Udało się znakomicie, bo w Teatrze Powszechnym najwyraźniej zadomowił się dobry duch komedii. Pomaga odnosić sukcesy i, razem z publicznością, żąda, by było ich coraz więcej. Komedii i sukcesów naturalnie.