Artykuły

Zwariowany kołowrót

Na premierę sprawdzonej na zagranicznych i polskich scenach sztuki Petera Barnesa Czerwone nosy zaprosił widzów w niedzielę Teatr Ludowy.

Angielski autor uległ pokusie metafory, jaką niesie temat przerażającej epidemii dżumy, która wstrząsnęła średniowieczną Europą. Zachowanie ludzi w sytuacji śmiertelnego zagrożenia miało służyć zbudowaniu wielkiego fresku, w którym wyuzdanie przeplata się ze świętością, rozpacz z szaleńczą euforią radości, intryga z poświęceniem.

Peter Barnes zabawił się schematami fabularnymi tworząc zgrabnie skonstruowaną, pełną barwnych postaci, ale w gruncie rzeczy dość powierzchowną i przegadaną sztukę. Cierpienie i heroizm maluczkich wykorzystane zostają do przemyślnych intryg kleru, który — aczkolwiek niechętnie — musi kierować się interesami instytucji.

Wielkie nagromadzenie efektów sprawiło, że akcja wyreżyserowanego przez Włodzimierza Nurkowskiego spektaklu pędzi na złamanie karku. Nowohucka scena wydawała się chwilami za mała dla pełnych rozmachu pomysłów inscenizacyjnych. Zaprojektowane przez Annę Sekułę monumentalne schody, lustra, szubienice, wozy i wózki, na których poruszają się bohaterowie wypełniały ją do granic możliwości.

W kalejdoskopie następujących po sobie odsłon, który chwilami nie pozwala widzom złapać oddechu, wyraźnie zabrakło momentów kulminacji i wyciszenia. Jednocześnie zaś patetyczny ton i skłonność do mnożenia silnych wrażeń sprawiły, że każda z dwóch części obfituje w następujące po sobie finały. Reżyser podszedł do tekstu z ogromnym nabożeństwem, dlatego spektakl grzeszy wielosłowiem ogrywając po wielokroć te same efekty.

Śpiewający, żonglujący, wcielający się w role kalek i ladacznic aktorzy zmuszeni zostali do sporego wysiłku, lecz w scenicznym zamieszaniu często giną zabawne czy dramatyczne pointy. Muzyka Krzysztofa Szwajgiera, która chwilami bardzo pomaga w zbudowaniu nastroju, zawodzi w scenach ukazujących trupę „czerwonych nosów”, która podejmuje się walki z zarazą za pomocą śmiechu. Rola ich przywódcy, księdza Flote, na którego barkach spoczywa właściwie ciężar spektaklu, została jedynie naszkicowana, wyraźnie brak psychologicznej motywacji działania i rozwoju postaci. Paweł Gędłek heroicznie mierzy się z tą rolą, jednak konstrukcja sztuki i zawrotne tempo inscenizacji nieuchronnie sprowadziły wszystkie postaci do marionetek, które otrzymują swoje pięć minut w chwili zagrożenia, po czym — co było do przewidzenia — giną w trybach złowrogiej machiny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji