Artykuły

Trzeba umieć odejść z klasą

- Nie wytrzymałbym nerwowo współczesnych reżyserów. Teraz jest więcej laserów, wybuchów niż treści. Z premier wychodzę z mieszanymi uczuciami - mówi tenor WIESŁAW OCHMAN.

Wiesław Ochman, lat 69, Wodnik, pierwszy polski śpiewak (tenor) od czasów Jana Kiepury, który zdobył światową sławę. Osiągnął szczyty marzeń każdego śpiewaka, bo wystąpił w nowojorskiej Metropolitan Opera i mediolańskiej La Scali. Kto by się spodziewał, że technik ceramik, a późnej magister inżynier, absolwent Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, ustanie jednym z naszych najsławniejszych śpiewaków operowych. Sam nie myślał, że pojawi się na największych scenach operowych i estradach świata w towarzystwie największych gwiazd. Warto zaznaczyć, że uczestniczył też w najbardziej prestiżowych festiwalach muzycznych. W 1999 roku zajął się reżyserią operową. Nagrał wiele płyt dla najpoważniejszych firm fonograficznych. Jest także cenionym malarzem (specjalizuje się w pejzażach). Laureat wielu prestiżowych nagród i odznaczeń, z Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski na czele.

Na jakim etapie życia jest pan obecnie?

- Chce mi się żyć. Mam ciągle taki sam stosunek do świata, którego nadal jestem ciekawy, tak jak ludzi i spraw. Poza tym muzyka i nauka nowych rzeczy sprawiają mi przyjemność.

Czyli, nie widzi pan siebie jako emeryta?

- Zupełnie. Dlatego uważam, że jestem na bardzo dobrym etapie życia, choć być może ktoś inny powiedziałby, że były lepsze. Zresztą, ja nie dzielę życia na etapy, dla mnie są nimi odejście bliskich i rozstanie z nimi. W moim przypadku śmierć brata i mamy...

Jaką żywotność ma głos tenorowy?

- To zależy od tenora i jego rozumu. Jeżeli stosuje się właściwą technikę, która polega na tym, żeby w krtani i jej okolicy nie było żadnych napięć, jeżeli śpiewa się repertuar odpowiedni dla danego głosu, to można śpiewać bardzo długo.

A jak pan dbał o swój głos, aby śpiewać długo i dobrze?

- Nie paliłem papierosów, nie piłem alkoholu i nigdy nie śpiewałem 2-3 przedstawień pod rząd, chociaż kuszono mnie dużymi pieniędzmi. Zawsze musiał być dzień przerwy, odpoczynek, ale obowiązkowo codzienne ćwiczenia wokalne.

Głos to dar natury, dziedziczność czy przede wszystkim długoletnie kształcenie?

- Musi być dar od stwórcy, połączony z pewną oryginalnością i innością. Jeżeli tego brakuje, to będzie się przeciętnym śpiewakiem. Na wielkich scenach ktoś taki nie zaistnieje, bo tam wymagana jest siła głosu, jego uroda, muzykalność, prezencja, aktorstwo. To wszystko razem zespolone tworzy osobowość w świecie operowym.

Nie wspomniał pan o 6-letnich studiach wokalnych. Czy dlatego, że nie były panu potrzebne?

- Były mi potrzebne. Gdy zacząłem śpiewać, to już studiowałem na Akademii Górniczo-Hutniczej, a w tym czasie nie wolno było studiować równocześnie na dwóch uczelniach. Śpiewu uczyłem się prywatnie. Miałem wielkie szczęście trafić na wybitnych fachowców (Maria Szłapak, Gustaw Serafin, Sergiusz Nadgryzowski, Jerzy Gaczek, Mario del Monaco), pod ich kierunkiem zgłębiałem nowe partie. W sumie kształciłem swój głos 4 lata i później, gdy już śpiewałem w teatrze.

Jan Kiepura też nie kończył studiów wokalnych.

- Nie, podobnie jak ja uczył się prywatnie. Ponadto miał łatwość śpiewania, to wyjątkowy talent, uformowany chyba już od urodzenia.

Już u progu kariery zaczęto pana nazywać "drugim Kiepurą". To duży komplement dla młodego śpiewaka.

- Kiepury nie da się naśladować, bo to był unikat. Każdy śpiewak powinien śpiewać swoim własnym głosem, bo wtedy jest to prawdziwe. Słucham wszystkich tenorów, szczególnie lubię Jussi Bjorlinga, Mario del Monaco, Placida Dominga, Franca Corelliego. Ale na samym szczycie jest u mnie... Enrico Caruso, supertenor, który z dawnych śpiewaków był najbardziej bliski naszym czasom. Słyszałem jego nagranie z wysokim C, które trzyma 14 sekund!

Nie wygląda pan na kogoś, kto namiętnie grał w piłkę, boksował na ringu, a dla relaksu malował pejzaże...

- Boksowałem w wadze papierowej, bo można było za to dostać dodatkowe jedzenie. Walk nie było dużo. Miałem 14 lat i nigdy nie dałem się znokautować, ale ten sport nie sprawiał mi przyjemności, wolałem grać w piłkę. Najbardziej jednak frapowało mnie malarstwo. Miałem ponad 60 indywidualnych wystaw swoich prac. I tak jak śpiew jest moim życiem, tak malarstwo pasją. Rysowałem od dziecka... Pierwszy obraz namalowałem jako student.

Skąd zainteresowanie ceramiką?

- To nie było zainteresowanie, to konieczność. W czasie, gdy niebezpiecznie było podróżować tramwajami, tzw. obwarzankami (ciągle donoszono o różnych wypadkach), matka z obawy o mnie i brata postanowiła zapisać nas do liceum plastycznego w Bolkowie, gdzie w wieku 13 lat trafiłem do internatu. Liceum plastyczne zamieniono na technikum ceramiczne. Pozostałem w nim, chociaż to mnie nie interesowało. To była ceramika szlachetna.

Pracował pan w tym zawodzie?

- Nigdy, chociaż odbyłem praktyki w zakładach ceramicznych. Po obronie pracy magisterskiej udałem się na przesłuchanie do Opery Bytomskiej, gdzie zostałem zaangażowany.

Kto, kiedy i gdzie odkrył pana głos?

- Koledzy z akademika, a potwierdził to profesor Gustaw Serafin. Po trzymiesięcznej nauce śpiewu wystartowałem w konkursie wokalnym miejscowego "Echa Krakowa", który - ku swemu zaskoczeniu - wygrałem. Przełom nastąpił na Festiwalu Studenckim w Szczecinie, gdzie w miejscowym "Kurierze Szczecińskim" napisano: "Czyżby przyszły Kiepura?". Na skutek tej notatki rzuciłem palenie papierosów. Tym bardziej że pani redaktor ze szczecińskiego radia powiedziała: "Teraz musi pan się skupić, bo pana głos należy do narodu". To mnie zachęciło do narzucenia sobie reżimu. Pierwszy występ miałem w 1960 roku, gdy śpiewałem Muezina w "Casanovie", nie pokazując się na scenie, słyszalny byłem tylko zza kulis, a później był Edgar w "Łucji z Lammermooru".

Pamięta pan pierwsze recenzje, bo ponoć one szczególnie zapadają w pamięć?

- Po moim debiucie napisano w "Trybunie Mazowieckiej": "Czyżby polski Caruso?". To mnie speszyło, bo Caruso był dla mnie bogiem śpiewu. Ale i zobowiązywało. Innym razem jeden z krytyków skrytykował mnie za to, że nie chciałem bisować na koncercie. Zarzucił mi zarozumiałość, a tymczasem ja bisowałem dwie arie, czego nie zauważył. Napisałem do niego, a on przeprosił mnie na łamach gazety.

Czy któryś z rodzimych recenzentów przewidział, że stanie pan na scenach Metropolitan Opera w Nowym Jorku i La Scali w Mediolanie?

- Nie, ale przewidzieli to recenzenci angielski i niemiecki. Obaj napisali, że jestem jedynym polskim śpiewakiem, który może występować na największych scenach operowych świata.

Urodził się pan dwa lata przed wybuchem drugiej wojny światowej na warszawskiej Pradze. W jednym z wywiadów powiedział pan, że fakt spędzenia dzieciństwa na Pradze miał szalenie ważny wpływ na ukształtowanie się pana osobowości. Kiedy pan to zrozumiał?

- Zrozumiałem to, gdy wyjechałem z Warszawy i wtedy, gdy pojawiłem się na dużych scenach operowych. Stwierdziłem, że pewne cechy nabyte w młodości owocują później. Np. potrafiłem współżyć z ludźmi. W moim domu na Pradze mieszkańcy wiedzieli, jak trzeba się zachowywać w czasie niebezpieczeństwa, jak pomagać innym. To wtedy, widząc ogrom nieszczęść, stałem się bardzo wrażliwy na ludzkie cierpienia.

Jak zapisała się w pana pamięci wojna?

- Okropnie! Pamiętam bujające się przed oczami końskie zady. Żołnierze pozwolili mi jechać ze sobą, żeby ulżyć mamie. Kiedy wybuchła bomba, zgubiłem się i matka mnie długo szukała. Pamiętam, jak szmuglowaliśmy żywność w Lubelskiem oraz przejażdżki statkiem "Bajka", na który weszła niemiecka kontrola. Miałem za pazuchą koguta, który zapiał w pewnym momencie, ale Niemiec myślał, że to ja i tylko pogroził mi palcem.

Po wojnie, mimo żelaznej kurtyny, jakoś udawało się panu wydostać na Zachód i do Ameryki. W jaki sposób?

- To nie było łatwe. Nie wszyscy wiedzą, że w tych czasach każdy występ oceniała trzyosobowa komisja: przedstawiciel z Pagartu, ktoś z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i pracownik Ministerstwa Kultury. Po wylądowaniu z powrotem w Polsce natychmiast trzeba było oddawać paszport do depozytu. To były trudne lata, ale członkowie komisji podchodzili do sprawy z wyrozumiałością i nie robili mi problemów. Ód razu ich zapytałem, czy mam podpisywać kontrakty za granicą, czy też nie. Miałem wspaniałego impresaria, Niemca, takich już nie ma. Wspaniały człowiek, skłonny finansować przedstawienie, aby jego podopieczny mógł się rozwijać. Dzięki niemu śpiewałem w Monachium i był to mój pierwszy występ za żelazną kurtyną. Od 1967 roku regularnie występowałem na scenach Berlina, Buenos Aires, Chicago, Hamburga, Madrytu, Moskwy, Paryża, Salzburga, San Francisco, Sewilli, Wiednia.

Dzisiaj nie schodzi pan z estrad filharmonicznych, ale nie śpiewa w operze. Dlaczego?

- Mógłbym to robić, ale nie wytrzymałbym nerwowo współczesnych reżyserów. Teraz jest więcej laserów, wybuchów niż treści. Z premier wychodzę z mieszanymi uczuciami. Nie myślę o upływających latach. Zbliżająca się siedemdziesiątka mnie nie przeraża, tym bardziej że nie odczuwam ciężaru tych lat i ciągle czuję się młodo. Za to śpiewam bardzo dużo koncertów, na których promuję młodych.

I więcej pan maluje?

- Tak, właśnie wróciłem z Hiszpanii, gdzie namalowałem 9 obrazów (pejzaże i jedna martwa natura). Dwa zabrali znajomi, resztę przywiozłem, bo przygotowuję wystawę. W skali roku mam 6-7 wystaw, to dużo. W ciągu 12 miesięcy maluję około 15 obrazów.

Od 1999 roku jest pan także reżyserem operowym. Co daje panu praca po drugiej stronie rampy?

- Daje bardzo dużo. Mogę teraz zrealizować to, do czego miałem wątpliwości, gdy reżyserowali inni. Z młodymi śpiewakami zrealizowałem "Carmen" w Operze Śląskiej, wcześniej "Traviatę", "Carewicza", "Borysa Godunowa", "Eugeniusza Oniegina" i "Don Giovanniego". Teraz mam reżyserować "Krainę uśmiechu" na Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie.

Nie zawsze miewa pan jako reżyser entuzjastyczne recenzje...

- Recenzje bywają różne, czasami są wręcz wredne, ale jestem na to przygotowany.

Nie boi się pan, że będąc ciągle czynnym śpiewakiem, pójdzie w ślady tych artystów, którzy nie potrafią zejść ze sceny?

- Żona nagrywa na magnetofon moje koncerty, a ja to potem przesłuchuję i rzadko jestem z siebie zadowolony. Ale po wczorajszym koncercie doszedłem do wniosku, że wszystko jest w porządku. Ja bardzo kocham i szanuję publiczność. Jeżeli zauważę, że mój występ nie daje ludziom tego, czego oczekiwali i co ja sam chciałbym usłyszeć, wtedy dam sobie spokój. Mam tysiące innych rzeczy do zrobienia. Chciałbym wydać książkę. Ma już nawet tytuł: "Czterdzieści parę lat walki z chrypą".

Ponoć na starość ludziom sceny odbija i tak kurczowo trzymają się obecności na niej, że zatracają poczucie rzeczywistości...

- W moim wypadku jest inaczej, bo posiadam mnóstwo innych zainteresowań poza śpiewaniem. Mam szereg nieprzeczytanych książek, mogę reżyserować, uczyć młodzież, mogę malować. Artyści, którzy poza śpiewem nie mają niczego, wychodzą z teatru i wchodzą w nicość. Nie wszyscy potrafią odejść, błąkają się po scenie i powstaje bardzo smutny obraz. Trzeba umieć odejść z klasą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji