Artykuły

Kiedy zamkną "Ramonę". Rozmowa z Pawłem Soszyńskim

- Przecież ten prawdziwy epizod z przebieraniem się po śmierci siostry w sukienki i wykonywaniem z zemsty egzekucji na Niemcach jest niczym z "Bękartów wojny"! Nawet jeszcze lepszy, bo wyobraź sobie pedała, który wkracza do knajp Wehrmachtu jako artystka kabaretowa ze spluwą w torebce... - Justynie Jaworskiej opowiada Paweł Soszyński.

Justyna Jaworska: Długo pisałeś "Teo"?

Paweł Soszyński: Może dwa tygodnie.

Nie żartuj.

No wiem, ale usiadłem i napisałem longiem na jednym oddechu pierwszą wersję, potem ją oczywiście szlifowałem i skracałem. Wiem, że to głupio brzmi, bo wkrada się tu jakiś romantyzm... Wpadłem na "Krainę Oz" i zaczęło mi się to układać, obraz po obrazie.

Z Krainy Oz są Latające Małpy i Blaszany Drwal. Dotarłam do zdjęć tego aktora, który grał Drwala w kultowej hollywoodzkiej ekranizacji. Oko dyskretnie podkreślone kredką...

Dyskretnie? (śmiech) Jack Haley, świetny był!

Ale tak na serio, to wszystko zaczęło się chyba od Joanny Ostrowskiej?

Tak, ona stoi za drukiem obu książek, które mnie zainspirowały. Najpierw byli "Mężczyźni z różowym trójkątem" Heinza Hegera, o których wydanie w Karcie Ostrowska walczyła. Dosłownie wybłagała, żeby to się w ogóle ukazało, bo w Polsce nie było żadnej literatury na ten temat. Została też redaktorem naukowym tej książki, ponieważ nikt inny się na tym nie znał. Później z podobnym trudem wychodziła publikację "Cholernie mocnej miłości" Lutza van Dijka. Właśnie wydała w "Marginesach" książkę o burdelach dla nazistów, a w "Krytyce Politycznej" przygotowuje rzecz na temat sytuacji homoseksualistów podczas drugiej wojny światowej. Doprowadziła też do tego, że pojawi się wydany wcześniej w Niemczech reportaż o Sylwinie Rubinsteinie. Zatem wszystkie wątki, które złożyły się na Teo, pochodzą od niej.

Wątków jest więcej.

Na przykład Luna, która śpiewa w przerywnikach, jest wzorowana na Lulli, najstarszym polskim drag queen. Joanna Ostrowska poznała nas i byłem zdumiony, bo on wygląda zupełnie jak Sylwin Rubinstein na filmie dokumentalnym: apaszka, sygnet, ta sama figura i sposób bycia. Na dodatek kumplował się z Teofilem Kosińskim, tytułowym bohaterem mojej sztuki. Sporo o nim opowiadał, o różnych jego paranojach: jak to Teo nosił ze sobą na prywatki własną butelkę wody, jak bał się odprawy paszportowej Teo sporo podróżował, podrywał chłopców w egzotycznych krajach, ale starannie to ukrywał. Panikował podobno przy przekraczaniu granicy, jakby coś z jego przeszłości miało się wydać. Uwielbiam jego zdjęcia z wakacji - tam stawał się innym człowiekiem, rozluźnionym, radosnym. W mojej sztuce jedna z postaci mówi o nim, że to on wynalazł dzióbek - bo rzeczywiście robił do obiektywu takie miny, jakie dziś robimy do selfie. Na co dzień bał się dekonspiracji.

Jego rodzina nie wiedziała?

O tym, że był gejem? Nie. Do krewnych dotarła Joanna Ostrowska i miała obawy, że oni nie zechcą z nią rozmawiać. Chcieli, choć Ostrowska nie chciała im mówić o jego homoseksualizmie. Zrobiła to z wielką klasą. Wysłała im już po publikacji polską wersję "Cholernie mocnej miłości" - więc właściwie powiedział im o tym sam Teo. Świetnie na to zareagowali - Ostrowska dostała od nich całą korespondencję Kosińskiego i archiwum jego zdjęć. Różne dokumenty. I z "Krainą Oz trafiłem", jak się okazało - z tej korespondencji wynika, że on rzeczywiście pod koniec nagrywał filmy na VHS, opery. Chyba więc go wyczułem.

Był tak piękny, jak o nim piszesz?

Nie mój typ (śmiech), ale w młodości owszem, mógł się podobać. Tuż po wyzwoleniu pracował w kafeterii w Dachau i stamtąd pochodzi jego zdjęcie z amerykańskim przyjacielem, wygląda na nim całkiem nieźle. Wymyśliłem dla tej sztuki trochę hollywoodzką scenerię, z której Teo byłby chyba zadowolony, bo on strasznie chciał, żeby powstał o nim film, fabuła. No to jest choć ten dramat.

Zdaje się, że Lutz van Dijk miał kłopoty z namówieniem go do zwierzeń?

Na początku może, ale potem Kosiński się rozgadał. Książka była przeznaczona dla młodzieży, powstała na specjalny konkurs na utwór, który miał podjąć temat prześladowania homoseksualistów podczas wojny. Odniosła spory sukces i potem Teo dostawał za pośrednictwem van Dijka sporo listów od czytelników, zresztą uwielbiał na nie odpowiadać. Czuł się trochę takim mentorem.

A jak van Dijk wpadł w ogóle na jego trop?

Kosiński napisał list bezpośrednio do Helmuta Kohla, w którym żalił się, że ledwie wiąże koniec z końcem i domagał się odszkodowania za lata wojennych prześladowań. Powodu prześladowań nie podał wprost, ale van Dijk, który miał dostęp do korespondencji ofiar, doczytał między wierszami, że chodziło o homoseksualizm. Dotarł do niego i zaprzyjaźnili się, choć burzliwie, bo Kosiński był strasznie obrażalski. Książka ukazała się na Zachodzie i doszło do dziwnej sytuacji: tam Teo jeździł na spotkania autorskie, opowiadał o sobie bez skrępowania, stał się nawet swego rodzaju gwiazdą, a tu, poza wąskim kręgiem wtajemniczonych, nikt nie wiedział o jego orientacji. A i w "środowisku" mało kto znał jego wojenną przeszłość. Żył więc podwójnym życiem: w Polsce był Stefanem K. i jako Stefan spalił większość swoich listów do Lutza i całą korespondencję dotyczącą książki.

Można pomyśleć, że na Zachodzie nie miał się czego bać, tymczasem dowiedziałam się, że paragraf 175, na mocy którego karano za homoseksualizm, obowiązywał w Niemczech prawie do połowy lat dziewięćdziesiątych!

Nie był przesadnie egzekwowany, ale tak, to prawda. Trzeba było uważać.

Sylwin Rubinstein zmarł w Hamburgu - i też miał ciekawą historię.

Zupełnie Tarantinowską. Przecież ten prawdziwy epizod z przebieraniem się po śmierci siostry w sukienki i wykonywaniem z zemsty egzekucji na Niemcach jest niczym z "Bękartów wojny"! Nawet jeszcze lepszy, bo wyobraź sobie pedała, który wkracza do knajp Wehrmachtu jako artystka kabaretowa ze spluwą w torebce... Potem, właściwie do końca życia, występował w gejowskich barach jako tancerz i tancerka: był drag queen, a zarazem stawał się swoją własną siostrą. Zginęła najpewniej w Treblince. Trochę pomieszało mu się w głowie. Tej panoramy typów dopełnia Heinz Heger, autor "Różowych trójkątów", za którym kryje się Josef Kohout, więziony w obozach jako homoseksualista. Każda z tych trzech postaci była inna, ale jakoś oświetliły się nawzajem, kiedy je wpuściłem do Krainy Oz. Ale zależy mi, żeby zaznaczyć, że to nie jest wymysł. Stąd taki początek i koniec sztuki, mało może seksowny - jestem im to winny. W tym już jest zresztą kamp, w oddaniu hołdu. Wzruszam się tym. (śmiech)

I zaaranżowałeś kampowy kabaret?

Wiedziałem, że chcę mieć występy drag queen, później poznałem Lullę - i masz, to się pozgadzało. Zresztą ja zawsze kiedy piszę, to słucham muzyki. Zapisywałem sobie na boku, czego słuchałem, no i w końcu uznałem - niech to wejdzie.

Osiągasz dzięki tej kabaretowej ramie przedziwny efekt: okrucieństw wojny w twojej sztuce z pozoru nie ma, a zarazem wciąż są obecne. Dobrze to oddaje pomysł na scenografię, czyli migająca różowa linia w tle: wesoły akcent, który jest zarazem raną, pęknięciem.

A na dodatek zakłóceniem, nie da się na nią patrzeć bez mdłości.

Podobne zabiegi widzieliśmy ostatnio w "Puppenhaus" Magdy Fertacz i Jędrzeja Piaskowskiego.

Tak, to zestawienie jest jak najbardziej na miejscu - nie odżegnuję się. Cholernie mi zależało, by uniknąć gejowskiej martyrologii. Jeśli ją wprowadzam, to po bandzie albo wręcz jako obiekt fascynacji, obiekt seksualny. Chciałem podkreślić odrębność homoerotycznego spojrzenia, bo kiedy rozmawiasz ze starymi gejami, którzy przeżyli okupację, to w ich wspomnieniach nie ma żadnej martyrologii. Zacząłem trochę myśleć nimi i nagle, nie wiem, powstanie warszawskie stało się jakąś sytuacją fantastyczną: oto wszystkie normy upadły wraz z miastem i otworzyły się nowe możliwości seksualne. To takie stanowisko amoralne: ani moralne, ani niemoralne, tylko...

Poza dobrem i złem?

Chciałem pokazać, że te graniczne sytuacje mogły podniecać, na przykład spanie w jednym baraku na sardynkę - to może być erotyczna fantazja. Wiadomo, że nie miałem dostępu do tego, co moi bohaterowie naprawdę myśleli, ale postanowiłem zaryzykować i pokazać świat przesiąknięty seksualnością. Pamiętam, że w wieku dwunastu czy trzynastu lat znalazłem u dziadka album ze zdjęciami z obozów i zareagowałem nieoczekiwaną ekscytacją, bo to były pierwsze zdjęcia nagich facetów, jakie widziałem w życiu. Wtedy to zadziałało jak impuls elektryczny, dopiero potem zacząłem się zastanawiać, dlaczego właściwie zadziałało i czy muszę się tego wstydzić.

Masz w "Teo" fragmenty bardzo mocne, ocierające się o pornografię, a jednak w nią nie popadasz.

Bardzo ważna była dla mnie kategoria fantastyczności, niepodobieństwa, dlatego wprowadziłem Krainę Oz. Chciałem to utrzymać w zawieszeniu między fantazją erotyczną, czymś wręcz niesmacznym a czymś jednak prawdziwym, wręcz dokumentem. Na jeszcze innym poziomie to jest metateatralne, bo moje postaci wiedzą, że są na scenie. Pedał zawsze jest na scenie. Inaczej obumiera.

Jako krytyk zawodowo dużo chodzisz do teatru. Pracują w tobie zobaczone obrazy?

Oczywiście, że pracują. Zawsze mnóstwo zjawiało się we mnie oderwanych od przedstawień obrazów, no ale przecież nie mogę tego wsadzić w recenzję, choć czasem przeginam. Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem na scenie arię Purcella "When I am laid in earth" i od razu zobaczyłem, że to śpiewają pluszaki. To we mnie sobie leżało i podskoczyło, kiedy pisałem Tea. Albo jak w trakcie pisania Spotify podrzucił mi I feel pretty, no i tam ona śpiewa: "the craziest girl on the block". W jakim bloku? W Auschwitz były bloki. Więc u mnie chórki robią więźniarki.

Napisałeś ostatnio jeszcze dwa inne dramaty, "Dziady. Pożegnanie z tytułem" i "Duchologię polską".

Tak. "Duchologia", inspirowana książką Olgi Drendy o transformacji, ma teraz premierę w Wałbrzychu i Sosnowcu, "Dziady" są w rozmowach. Cieszę się, bo kiedy pisałem powieści, o których zresztą wolałbym zapomnieć, musiałem mozolnie konstruować tło, by aluzyjnie poruszyć jakiś temat, a teraz tematy przychodzą prościej i mogę bez wstępów przechodzić do meritum. Dramat ma wpisaną w siebie performatywność, która od razu działa i wytwarza wokół siebie świat, którego nie muszę definiować: nie muszę dokładnie opisywać, gdzie bohaterowie właściwie są, jak tam trafili, jak wyglądają. Jest w tym swoista ekonomia i energia. To mnie otworzyło - gdyby Jakub Skrzywanek nie zaproponował mi "Duchologii", pewnie nie powstałby Teo. I reszta.

A czy pisząc tak kampowy tekst jak "Teo", stosowałeś się świadomie do reguł kampu?

Nie, jak? Ja nigdy sobie nie ustalam z góry, jaki i o czym będzie mój tekst: myślę pisaniem. Oczywiście wiedziałem, co robię, ale nie stosowałem z premedytacją wytycznych kampu, który ma zresztą różne odcienie: może być spod znaku Firbanka albo spod znaku Geneta W tym przypadku zadecydowało zderzenie z tematem. Dużo rzeczy, co mnie utwierdziło w przekonaniu, że jest okej, jakoś wiedziałem, zanim się o nich dowiedziałem: najpierw wymyśliłem sobie schizofreniczną relację Sylwina Rubinsteina z Małke, ale przestraszyłem się, że go fałszuję - dopiero potem przeczytałem, że Rubinstein przebierał się za zamordowaną siostrę i klął na Niemców w jidysz. Napisałem, że pierwszą sukienkę uszył sobie z nazistowskiej flagi, ale wydało mi się to zbyt ostentacyjne, postanowiłem to wyrzucić. A potem się okazało, że rzeczywiście pierwszą kieckę uszył ze sztandaru ze swastyką! Pod koniec życia zupełnie zwariował, bo tego było jednak za dużo. W sumie najmniej kampową postacią spośród moich bohaterów był sam Teo Kosiński - człowiek dosyć bezbarwny, który poza turystyką erotyczną, młodzieńczym epizodem w "Baronie cygańskim", historią wojenną jakich wiele i lękiem przed kontrolą paszportową niczym szczególnym się nie odznaczał. Teo poza finałem nie pojawia się na scenie, żyje jedynie w opowieściach. Albo odwrotnie: wszystko okazuje się jego snem czy wspomnieniem, projekcją starszego pana. W tej bezbarwności okazuje się znakomitym przewodnikiem innych historii.

Więc ostatecznie kamp wyraża czy podważa?

Ratuje. Moi bohaterowie przedrzeźniając się, licytując na cierpienie, fantazjując jakoś przeczą swoim traumatycznym doświadczeniom, a zarazem docierają do nich. Ale nie pisałem tego tekstu z założeniem, że oto wypowiem tabuizowaną dotąd prawdę o prześladowaniach mniejszości, tym już się zajęła Joanna Ostrowska. Nie pisałem z żadnym założeniem. To zabrzmi fatalnie, ale pisałem z miłości do nich. To jest dopiero kamp. (śmiech)

A prowadziłeś badania terenowe?

W pewnym sensie. Zawsze w gejowskich knajpach najbardziej mnie ciekawiły rozmowy ze starymi ciotami, ich niesamowite historie, które stanowią przecież element mojego dziedzictwa. Może nie okupacyjne, ale na przykład z pikiet z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. I sam sposób opowiadania: barwny, przegięty, potoczysty, podbarwiony fantazją

Jak z "Lubiewa"?

Nie całkiem, bo bohaterki Witkowskiego były lujami, a ja rozmawiałem z profesorami, lekarzami, docentami, którzy nagle schodzą pod ziemię i zaczynają snuć podziemne opowieści - i są chamkami, perwerami, zachowując przy tym autoironię klasy wyższej, która się upadla i tym raduje. Ich narracje były błyskotliwe i zupełnie wyzbyte żalu: najgorsze doświadczenia zmieniały w przygodę.

A ty, czujesz się teraz w Polsce zagrożony jako gej?

Z tęczową flagą na ulicę bym nie wyszedł. Rok temu wracałem z Parady Równości ze zwiniętą flagą i doszło do przepychanek. Ale jeśli pytasz mnie, czy czuję strach, to nie wiem - strach to mocne słowo. Powiedziałbym, że to jeszcze strach teoretyczny. W enklawach, w których się obracam, wszystko jest w porządku, choć zdaję sobie sprawę, że to właśnie enklawy. Kiedy zamkną gejowski bar "Ramona", nastąpi koniec świata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji