„Cabaret” z Wrocławia
Na scenie Operetki Warszawskiej występuje Teatr Muzyczny z Wrocławia. Dużym powodzeniem cieszy się Skrzypek na dachu, prezentowany przez gości już po raz drugi w tym roku, natomiast mniejsze zainteresowanie wzbudził inny słynny musical amerykański — Cabaret.
Podejrzewam, że o słabszej frekwencji na Cabarecie decyduje dezorientacja. Starsze pokolenie odbiorców pamięta znakomity film Boba Fosse’a z Lizą Minnelli, Michaelem Yorkiem i Joelem Greyem, ale już niewiele wie o jego pierwowzorze scenicznym. Młodsza generacja już zupełnie nie zaprząta sobie głowy odległą przeszłością: z licznych telefonów do kasy na Nowogrodzkiej wynika, że część publiczności pod hasłem Cabaret domyślała się prawdopodobnie jakiegoś rodzimego programu estradowego — czegoś w rodzaju Pietrzaka, „Elity” czy Polskiego ZOO…
Tymczasem Cabaret jest z innej, nie za bardzo radosnej bajki, choć to, oczywiście klasyka światowej rozrywki. Dzieje romansu początkującego amerykańskiego pisarza i angielskiej szansonistki w Berlinie, w latach rodzącego się faszyzmu, po raz pierwszy opisał Christopher Isherwood w autobiograficznych Berlin Stones, znanych u nas pod tytułem Pożegnanie z Berlinem One z kolei posłużyły Johnowi Vandrutenowi za kanwę cieszącej się w latach 50. sukcesami sztuki Jestem kamerą. Kilku twórców z Broadwayu pomyślało o przeróbce sztuki na musical. Libretto napisał Joe Masteroff, muzykę — John Kander, zaś teksty piosenek — Fred Ebb. 20 listopada 1966 roku, a więc dokładnie 26 lat temu, odbyła się w Nowym Jorku premiera Cabaretu w reżyserii Harolda Prince’a. Kilka lat później po ten sam temat sięgnął Bob Fosse, przygotowując najsłynniejszą, ekranową wersję.
Realizujący wrocławski spektakl Jan Szurmiej, idąc śladem broadwayowskiego inscenizatora, osadził akcję mocno w realiach Berlina z przełomu lat 20. i 30. Szalone kabarety, jazzbandy, roznegliżowane kobiety, a także długie buty, bryczesy, gesty faszystowskich pozdrowień. Skojarzenia z ekspresjonistycznym malarstwem Otto Dixa, klimat muzyki bliski twórczości Bertolta Brechta, Kurta Weilla, Paula Dessau. Wrocławianie zdobyli prawa do polskiej premiery (przebijając konkurencyjne starania Jerzego Gruzy) i odważnie zmierzyli się z wielką legendą.
Przedstawienie ma momenty dłużyzn, zasługuje jednak na uznanie za pomysły inscenizacyjne, scenografię, sprawność wykonawstwa. W roli Sally B owies sprawdza się Hanna Śleszyńska, dziewczyna przypominająca nieco z twarzy młodą Lizę Minnelli. Wojciech Ziembolewski miał chyba jeszcze trudniejsze zadanie: któż po Joelu Greyu może bez kompleksów wcielić się w postać Mistrza Ceremonii? Wykonawca trzymał się tego wzoru może zbyt kurczowo, potrzeba mu więcej luzu, samodzielności, ale też sprostał wyzwaniu. Podobnie Jolanta Chełmicka (Fraulein Schneider) i Zdzisław Skorek (Rudolf Schultz), choć wątek romansu tych dwojga bohaterów zajmuje w spektaklu za wiele czasu. Trafnym posunięciem jest obudowanie piosenki Money, Money, Money tanecznymi popisami rubli, jenów, franków, dolarów i marek. Nie jest to jedyny odnośnik do naszej współczesności. Są i inne. Sceny mordobicia, wybryków nazistowskich, atmosfera grozy Berlina lat 30. nabierają nader aktualnego wymiaru w dobie, kiedy i gdzie indziej, i u nas mnożą się przejawy nietolerancji, brutalności, nienawiści do obcokrajowców.