Artykuły

Gombrowicz w wyborach prezydenckich

W salonie hrabiny Kotłubaj ucztują widma. Trupioblade twarze; szamerowane złotem mundury dworskie; zetlałe koronki balowych sukien. Kiedy mówią, nie zapominają o wibrującym, arystokratycznym „r”, gdy śpiewają, to tylko żurawiejki albo Gaude Mater Poloniae, jeśli tańczą, to wyłącznie mazura. Upiory naszej przeszłości. Wieczne pomniki „polskiej Formy” ulepione z arogancji, pychy, zaściankowych kompleksów i zwykłej głupoty spowodowanej zapatrzeniem się we własny, narodowy pępek. Podtrzymują swą widmową egzystencję spożywając ciało i krew żywych.

Biesiada u hrabiny Kotłubaj w reżyserii Jacka Bunscha jest satyrą na naszą polską kapliczkę i protestem przeciw wionącej z niej „poezji grobów”. Nieco mylący jest tytuł przedstawienia. Adaptacja Biesiady… tak bogato zinkrustowana została fragmentami innych utworów Gombrowicza, że tytuł powodzeniem mógłby brzmieć np. Witold Gombrowicz a sprawa polska. Z Historii, Dziennika, Pamiętnika z okresu dojrzewania Bunsch wybrał to, co jest tam kpiną z polskości, drwiną i szyderstwem z narodowej Formy. Zabieg ten budzi wątpliwości. Przecież Gombrowicz to nie Nowaczyński, a idea „szukania w Polaku człowieka” jest bez porównania głębsza, Ciekawsza i płodniejsza myślowo od zwyczajnego wyśmiania naszych wad i przywar. Co więcej: negując w tyleż gwałtowny, co łatwy — niestety — sposób „polską Formę” nie stajemy się wcale od jej wpływu wolni, lecz wpadamy w sidła antyformy. Zaścianek i Europa, wiejski dwór i dom Młodziaków, Miętus i Syfon są sczepieni ze sobą kurczowo, boleśnie i na zawsze. Tej dialektyki w twórczości Gombrowicza przecież podstawowej, Bunsch zdaje się nie dostrzegać.

I gdyby jeszcze śmiech Biesiady… był rzeczywiście złośliwy, sarkazm zabójczy, ironia trafiająca (artystycznie) w cel. Niestety jak w większości spektakli Bunscha, tak i w tym materią świata przedstawionego na scenie jest sen. Poruszający się w spowolnionym rytmie milczący lokaje; majaczące niewyraźnie w rozproszonym świetle postacie gości hrabiny; zamiast dialogu oderwane kwestie rzucane tajemniczo w „metafizyczne dale”. Ta poetyka zawsze niesie ze sobą niebezpieczeństwo sztampy. Nie udało się jej uniknąć we wrocławskim przedstawieniu. Ze sceny na scenę spektakl grzęźnie coraz głębiej w pułapce teatralnych stereotypów, jakichś „symbolizmów w norweskim stylu”, z których podrwiwał już Witkacy. Ta forma jest już martwa i nie może dzisiejszej publiczności zainteresować ani skłonić do wsłuchania się w płynące ze sceny przesłanie. Młodopolska chimera jest obecnie kiepskim zwierzęciem pociągowym.

Szkoda świetnych aktorów (Danuty Balickiej, Igi Mayr, Zygmunta Bielawskiego), którzy niewiele mieli to do zagrania, i szkoda Gombrowicza, który w naszych niespokojnych i pełnych zamętu czasach pewnie jeszcze nie raz będzie przykrawany przez teatr do formatu gazetowego felietonisty.


Teatr Polski we Wrocławiu: Biesiada u hrabiny Kotłubaj Witolda Gombrowicza. Adaptacja i reżyseria: Jacek Bunsch, scenografia: Wojciech Jankowiak. Premiera 19 X 1990.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji