Z TEATRU
TEATR NOWY: "Czwarty do brydża", komedja w 8-ch aktach Adama Grzymały - Siedleckiego. - Reżyserja Karola Borowskiego.
Może w żadnej ze swoich sztuk nie sięgnął Grzymała Siedlecki tak głęboko do dna dusz ludzkich, jak to uczynił w "Czwartym do brydża", tej komedji, która ma chwilami posmak goryczy, w której szumią ostatnie wiatry jesienne i zakwitają wiosenne kwiaty bzów... Może w żadnej nie ukazał z taką wyrazistością tych pęknięć serca, tych skaz, jakie nawet prawa w gruncie rzeczy natura posiada, i nie uwydatniła tak mocno tej wielkiej prawdy, że wszystko w życiu powraca, że odpowiedzialność za uczynioną komuś krzywdę - choćby bezwiedna, mimowolną, choćby zrobioną bez intencji skrzywdzenia - sięga po przez groby, ciąży nietylko na tym, który krzywdę spowodował, ale kładzie się brzemieniem na życiu jego najbliższych.
Samolub i egoista, bohater sztuki, starzejący się uwodziciel Denhell zrozumie to dopiero przy końcu życia, gdy już siwizna włos mu po srebrzy i w życiu jedno tylko właściwie pozostanie mu upodobanie: gra w brydża. I kara losu dosięgnie go właśnie w tem miejscu, poprzez tę jego pasję brydżową sięgnie do serca i uderzy... Przeznaczenie bgdzie tym "czwartym do brydża 44 , o którego zabiega tak usilnie w fatal ną środę pan Denhell... Na mocnych podstawach oparł Grzymała Siedlecki swoją komedję, wyposażył ją hojnie w głębokie i silne akcenty uczuciowe, nasycił światłem serca, skojarzył w niej lekki dowcip komedjowy z zamyśleniem o dziwnej zagadce życia i duszy człowieczej... To też "Czwarty do brydża" od komedji przechodzi naturalnie do dramatu, który wprawdzie kończy się pogodnie i ładnie akordem pojednania, ale w którym dynamika konfliktów posiada chwilami siłę tragedji. Po dwudziestu latach przeznaczenie przychodzi się upomnieć o swoje ofiary i z nieubłaganą konsekwencją wymierza im karę - winnym bezpośrednio i niewinnym... Denhell odcierpieć musi, musi odpokutować za złamanie życia dwum kobietom: Joannie i Helenie... A wraz z nim cierpią i młodzi: córka Denhella i Joanny i jej narzeczony Bobby Swan. Bardzo szczęśliwie rozwiązał jednak w finale Grzymała Siedlecki sytuację na wskroś dramatyczną, jaka wytworzyła się śród osób działających w sztuce. Jego "happy end" nie jest banalnem zakończeniem, ratującem całość, aby nie wpadła w melodramat. Jest logicznem i konsekwentnym zamknięciem rachunków z dawnem, minionem życiem zarówno przez ojca Kamy, jak przez nią samą i przez jej narzeczonego: spięte klamrą przebaczenia dzieje lat ubiegłych kojarzą się z nowem, bujnem, gorącem życiem tych dwojga młodych, dla których "po każdej nocy następuje dzień", dla których jedynie kwitną białe i liljowe bzy, a słowiki w sadach i gajach śpiewają przesłodką, upojną pieśń miłości...
Grano sztukę Grzymały Siedleckiego w teatrze Nowym wyśmienicie. Reżyser Karol Borowiki doskonale wczuł się w intencje autora i odpowiedni ton nadał komedji tej, nawskroś kameralnej, wykonawcy zaś poszli po tej samej linji. Nie wiem, doprawdy, komu oddać pierwszeństwo? Czy Różyckiemu, który miał humor starzejącego się uwodziciela i tragiczny gest człowieka, którego los zmusił do uznania swoich błędów życiowych (bodaj czy nie najlepiej to postawiona przez autora i najoryginalniejsza w sztuce postać?). Doskonały ten artysta celuje przecież w tym właśnie typie ról. A Ziembiński? Wyborny, w każdym calu dopasowany do charakteru niełatwej roli, szczery w akcentach uczuciowych, naturalny w wyrazie... A Znicz? Niewielu aktorów nietylko u nas potrafiłoby tę figurę starego przyjaciela tak opromienić ciepłem uczucia i wysunąć na plan pierwszy. P. Jezierska bardzo ładnie i bardzo silnie zagrała rolę córki. Tylko dlaczego ta młoda, wyjątkowo zdolna artystka wzoruje się tak niewolniczo w geście i mowie na innej wybitnej artystce. Jest przecież tak zdolna, że stać ją na samo dzielność. Bardzo dobry epizod dała p. Tarnowiczówna. Wnętrza p. Jarockiego - estetyczne i ładne.