Paweł Miskiewicz dryfuje po morzu słów, czyli po „Burzy” w Teatrze Narodowym
Spektakl zaczyna się pięknie: w ciemności nad widownią rozpętuje się burza, grzmi, błyskawice raz po raz przecinają mrok, aż wreszcie zaczyna padać deszcz.
Prawdziwa wilgoć osiada na twarzach i ubraniach. Tym dosłownym wprowadzeniem widzów w akcję reżyser Paweł Miskiewicz niestety obiecuje dużo więcej, niż widzowie finalnie otrzymają.
Akcja spektaklu dzieje się w starym, zrujnowanym teatrze. Gdzieniegdzie stoją porzucone maszyny teatralne, nad sceną zwisa poszarpana, nadgryziona zębem czasu kurtyna. Czasem się unosi, by ukazać morze, które pochłonęło kulisy i resztę teatru. To morze jest najpiękniejszym i najmocniejszym elementem spektaklu Miśkiewicza: migotliwe, zmienne, magiczne. To morze, które czeka na każdego z nas, w którym mają ujście Styks i Lete, podobnie jak wszystkie rzeki naszego życia.
Ten dziwak, Prospero
Zatem w starym teatrze pożartym przez morze stoi na scenie Prospero — niegdyś najlepszy aktor, „książę” Mediolanu, dziś zapomniany przez świat dziwak. Wspomina niegdysiejsze monologi, sztuki, uwielbienie tłumów, a jego jedynym widzem jest ktoś, kto mu towarzyszy, choć go nienawidzi. Prospera gra Jerzy Radziwiłowicz — oszczędnie, chciałoby się powiedzieć, że „jest” raczej niż „gra”. W „prywatnym” ubraniu, odklejony od reszty aktorskiego zespołu. Jego widzem, towarzyszem i sługą jest Kaliban (Mariusz Benoit), który gra Ariela. Sam pomysł połączenia w jedno dwóch postaci, które u Szekspira są awersem i rewersem tej samej monety, wydaje się bardzo ciekawy — niestety, jak większość pomysłów i wątków podnoszonych w spektaklu, nie ma żadnego zakotwiczenia w akcji.
Po co Kaliban udaje? Co sobie w ten sposób rozgrywa? — na te pytania ani Benoit (skądinąd przecież znakomity!), ani nawet Miskiewicz nie znają odpowiedzi. Jest jeszcze ktoś, kto obserwuje każdy ich ruch i dopowiada każde słowo — to Trinkulo (Mariusz Bonaszewski), duch teatru. Błazen, komentator, postać mająca szansę stać się najciekawszą w tym spektaklu, niestety porzucona przez reżysera w drugiej połowie i przez niego zapomniana.
Zmarnowany potencjał
Reszta postaci i zdarzeń zapełnia wyobraźnię czy może pamięć Prospera, stąd brak wierności tekstowi Szekspira — w starej głowie Burza miesza się z tekstami Audena, strzępami innych dramatów Szekspira, wierszami Blake’a czy fragmentami Wyspy skazańców Stiga Dagermana. Wszystkie one dotyczą istoty teatru, lecz nie są wystarczająco komunikatywne. Z tego, co zostaje z Burzy, ciężko wyciągnąć jakiś sens: Ferdynand jest „Kalibanem w świecie ludzi” (dlaczego?), Miranda nie istnieje (z jakiego powodu?), Antonio (zmarnowany potencjał Jana Frycza) ani nie chce pojednania z bratem, ani nie wydaje się skruszony, marynarze śpiewają angielskie piosenki — i tak przez dwie godziny bez przerwy. Jałowe pomysły, nuda goni nudę, a jedyną emocją, która budzi się pod wpływem oglądania, jest rosnąca irytacja.
Postaci snują oderwane wątki, opowiadają dyrdymały, mówią coś bez żadnej wagi ani prawdy, do niczego nie zmierzają, tworząc spektakl o niczym. O niczym, dla nikogo i po nic — chciałoby się powiedzieć, że Miskiewicz (a z nim cały zespół Teatru Narodowego) dryfuje po morzu słów, ale nie ma szans zawinąć do żadnego portu.
Reżyseria: Paweł Miśkiewicz. Scenografia: Barbara Hanicka. Premiera 1.12