Różne wojen zdobycze
Od wielu lat doświadczeń i obserwacji na tym polu utwierdza się we mnie przekonanie, że sanacja opery w naszym kraju będzie możliwa dopiero po zmianie ustroju: na monarchię, i to absolutną. Czterechsetletnie bowiem dzieje tego gatunku teatralnego pouczają, iż ze zhisteryzowanych kulis operowych można wycisnąć wielką sztukę tylko uchwytem żelaznej ręki.
W przeciwnym razie — jak u nas — kulisy zawsze będą uprawnienia demokratyczne wykorzystywały przede wszystkim dla zbiorowego szczucia kolejnych dyrektorów donosami w najlepiej zorganizowanym gatunku, oraz terroryzowania krytyki obelżywymi kampaniami prasowymi. A przy tym, na zajmowanie się sztuką, czasu im nie wystarczy.
Że jednak nic nie wskazuje na to, iżby w ciągu najbliższych stu lat miano polską monarchię restytuować, nawet z jedyną licencjonowaną arystokratką Beatą Tyszkiewicz na tronie, przeto — traktując poważnie własne zdrowie — przestańmy traktować poważnie operę, całą uwagę zwróciwszy na filharmonie, z narodową na czele.
Tam, dzięki może bardziej umysłami i temperamentami równym zespołom orkiestry i chóru, a może też dlatego, że brak codziennej obecności jątrzących atmosferę solistów; w tych instytucjach łatwiej o szybki nawrót ku lepszemu, nawet z głębokiego impasu. Dowodem Narodowcy po rocznej ledwo, aktywnej współpracy z Kazimierzem Kordem, jako szefem zdolnym równocześnie wymagać i budzić ambicję w podległych sobie muzykach. To dziś nie ta sama filharmonia!
Zaczęli od pamiętnego wykonania, w 40-lecie wybuchu II wojny światowej Requiem Verdiego w Krakowie i przed Zamkiem Królewskim w Warszawie. Znakomitego i jako realizacja, i jako gest polityczny, do odnotowania w historii. Jakkolwiek, osobiście, wolałbym słyszeć dla uczczenia polskich żołnierzy Września polskie requiem Stabat Mater Szymanowskiego, to przecie muszę przyznać, że rozdzierająco smutne lamentacje owego „chłopskiego rekwije” mniej odpowiadałyby rocznicy wojny, u której kresu było rozgromienie odwiecznego wroga ojczyzny. Atmosferę przewidywanego, ostatecznego triumfu lepiej z pewnością ilustrowała heroiczna muzyka Verdiego, ta „opera z Panem Bogiem w roli głównej”, jak nazwał, nie pomnę kto z zawistników, potężną mszę żałobną włoskiego Mistrza.
A potem — po miesiącu — nastąpiło w wielkiej sali filharmonii narodowej otwarcie nowego sezonu 1979/80 wspaniałym wykonaniem oratorium Juda Machabeusz Händla, również pod batutą Korda. — Wszystko się okazało świetne, także drukowane w programie omówienie pióra Bohdana Pocieja, który przypomniał, że Machabeusz był ze strony Händla muzycznym opowiedzeniem się za królem Jerzym I i za dowodzącym armią księciem Cumberland w wojnie, jak byśmy dziś powiedzieli „ojczyźnianej”, przeciwko Karolowi Stuartowi, co na czele wojsk francuskich najechał Anglię, sięgając po koronę. W tej wojnie także lud stał za Jerzym I. bo to była zarazem walka religijna: najeźdźców-katolików z głęboko protestancką ludnością kraju. W rezultacie zaś miało to swoje konsekwencje muzyczne dla Judy Machabeusza.
W cyklu wielkich oratoriów Händla Mesjasz powstał w 1742 r., zaś Juda w 1747 r., więc dzieliła je tylko odległość pięciu lat, ale poza tym jakże wielkie różnice! W Mesjaszu toczy się muzyka spokojniej, refleksyjna, fragmentami o nastroju filozoficznej zadumy. Juda zmienny, jak sama walka Izraelitów z Syryjczykami, którą opiewa: od lamentacji po jubilacje, od ustępów w tempie largo aż po taneczne menuety i triumfalne marsze na koniec. Są tam śpiewy tak romantyczne, że zdają się zapowiadać Roberta Schumanna, a inne w swej ruchliwej polifonii brzmią w naszych uszach niemal współcześnie. Najciekawszy zdał mi się wszakże zaśpiew chóralny „Patrzcie, nadchodzi bohater!…”, którego melodię Händl musiał chyba wziąć z podsłuchanej angielskiej pieśni ludowej w jakimś może zajeździe podmiejskim, lub na festynie. I bodajże tym właśnie cytatem uczynił aluzję do swej sympatii do przybranej ojczyzny, gdzie się osiedlił w ślad za swym niemieckim suwerenem, elektorem Hanoweru, gdy tego wezwano do Londynu, by dał początek — jako Jerzy I — nowej dynastii angielskiej (czy wszyscy wiedzą, że ta do dziś panująca dynastia za pierwszej dopiero wojny światowej, przez patriotyzm, zmieniła nazwisko z Hanowerów na Windsorów?)
Bohaterem wykonania Machabeusza warszawskiego był przede wszystkim chór, przygotowany przez Henryka Wojnarowskiego. Nie ma dość słów zachwytu dla precyzji ześpiewania się tego zespołu, jego muzykalności i różnie pięknego brzmienia, od pianissimo, aż do pełnego, nasyconego fff, na podstawie basów czasami huczącego jak burza. Ten chór dominował rozpiętością i trudami zadania nad orkiestrą, lecz ona też bardzo starannie grała, towarzysząc i chórowi, i sprowadzonym z Anglii solistom, którzy dali popis oratoryjnego śpiewania w najszlachetniejszym stylu, zresztą prezentując zalety wokalne nierówne. Aliści warto było zaprosić z Wysp Brytyjskich całą czwórkę, żeby móc usłyszeć, jak nadzwyczaj delikatnie, wprost cudownie prowadzi linię recitatiwów mezzosopran Rachel Gettler.
*
W kilka dni później, nadrabiając przedwakacyjną zaległość, byłem w warszawskim Teatrze Wielkim na innej historii wojennej: operze Awantura w Recco Macieja Małeckiego, z librettem Wojciecha Młynarskiego. Nowa polska opera — bagatela! — nie wolno tego w relacjach pominąć. Nieobecność moja na prapremierze spowodowana była złym obyczajem także niektórych, naszych teatrów dramatycznych: wprowadzania na scenę ostatniej sztuki sezonu tuż przed jego zamknięciem, kiedy część obywateli miasta (w danym wypadku i ja także) już się rozjechała na wakacje, a zaraz potem wyludniają się też kulisy i jesienią, gdy sztuka wraca na afisz, nikt już nie pamięta dokładnie, jak się ją grało po raz pierwszy.
Podobnie było z Awanturą w Recco. Sądzę jednak, że już w dniu prapremiery musiały ujawnić się popełnione przez autorów błędy, których — czytając wcześniej partyturę i libretto — sam nie dostrzegłem. Zdradliwa scena ma bowiem to do siebie: w praktyce dopiero zwykła demaskować słabości nut i tekstów. — Wojciech Młynarski jest autorem piosenek szczerze i mądrze zaangażowanym w problematykę społeczną, żeby takie przytoczyć tylko mistrzowskie jego aż do bólu satyry, jak W co się bawić?, Niedziela na Głównym czy Szkoła toreadorów. Aliści od tekstu piosenki do budowy dramaturgicznej spektaklu teatralnego ogromnie daleka wiedzie droga! Jego sztuka — co może być prestiżową pociechą — jest podobnie martwa w scenicznym bezruchu, jak Hrabina Moniuszki skutkiem wątłego libretta Wolskiego, chociaż Włodzimierz Wolski miał pozycję jednego z czołowych poetów warszawskiej cyganerii w zeszłym wieku.
Muzyka Małeckiego napisana została z wielkim staraniem o formę, kunsztownie zinstrumentowana i brzmiałaby całkiem interesująco, gdyby umiejętnościom kompozytora towarzyszyła inwencja. Ale tam są tylko dwie melodie, które można zatrzymać w pamięci: mazurek stylizowany na Chopinie i cytowany stary krakowiak: Dalej chłopcy, dalej żwawo, z przeniesieniem go na grupę dziewcząt. W dodatku autorzy sami sprowokowali katastrofę, której i ja nie przewidywałem, kiedy Awantura czytana przy fortepianie zdała mi się i miła, i zabawna. Każdy z nich, z swej strony, postawił zadania przez wykonawców operowych razem nie do spełnienia. Żeby, mianowicie, dobrze śpiewali bardzo trudno napisane partie (co się i stało), a jednocześnie okazali się doskonałymi aktorami w wymagających tego tekstach, zwłaszcza w partiach recytowanych (czemu nie podołali zupełnie).
W zamyśle śmieszna osoba „Ojca miasta” ma być w tej operze satyrą na naszych „ojców”, co w istocie kwitowane jest brawami widowni. Ale przedtem i potem główny bohater Tadeusz szlachetną w intencji i patriotyczną prozę Młynarskiego recytuje w tak drewniany sposób, że staje się to — mimo woli — przypomnieniem ze sceny najgorszych czasów „drętwej mowy”. W przeciwieństwie też do filharmonii narodowej, chór Teatru Wielkiego ambitnie skomponowane fragmenty polifoniczne miesza w kaszę, nie trzymając się znaków dyrygenta, co i soliści lekceważyli nierzadko. Także w scenografii tyle ciekawy i barwny zazwyczaj Andrzej Majewski, tym razem się nie wysilił ponad miłą tylko przeciętność.
Ludzie, których smakowi ufam, mówili mi, że na prapremierze w lipcu Awantura w Recco, wypieszczona reżyserią Kazimierza Dejmka, była jednak spektaklem przyjemnym. W takim razie należałoby ją zdjąć z afisza i poddać od nowa zarówno próbom muzycznym pod batutą Antoniego Wicherka, jak i reżyserskim.
Ale, czy warto?… To się zaraz znowu rozleci, bo zespołem artystycznym Teatru Wielkiego nie będzie się chciało tego trzymać w formie. Po co się przemęczać? Żebyśmy tylko zdrowi byli! Opera warszawska zresztą tak i tak będzie jakoś dalej kuśtykała, gdyż trudno byłoby w jej kosztownym gmachu prowadzić na przykład hodowlę królików. Chociaż, kto wie, czy to nie byłoby rozsądniejsze.