Dyktator – to fatalnie brzmi po francusku
Po 25 latach nieobecności w Polsce Michelle Zahorska znowu przygotowuje kostiumy do warszawskiej premiery. Przyleciała prosto z Paryża na zaproszenie Teatru Rozmaitości, dzięki Ministerstwu Kultury i Sztuki by wraz z Lechem Zahorskim, autorem scenografii, czuwać nad plastyczną stroną przedstawienia Domu otwartego.
Monika Kubik: Jest to Pani powrót nie tylko do polskiego teatru, ale też do Bałuckiego.
Michelle Zahorska: Co uświadomiono mi teraz w Warszawie. Zupełnie zapomniałam, że w 1961 r. robiłam kostiumy do Domu otwartego dla Teatru Syrena.
A więc ten sam autor, ta sama sztuka, czy również te same stroje?
Zupełnie inne! Przyznam, że nawet nie pamiętam poprzednich, a nie prowadzę domowego archiwum. Kiedy pracuję nad projektem, myślę tylko o nim, ale z chwilą zakończenia pracy, przestaje już dla mnie istnieć. Po prostu zamknięty rozdział. Jestem, jak wiatr, który strąca z drzew liście i pędzi dalej przed siebie.
Co jest dla Pani najważniejsze w kostiumie teatralnym? Wierność stylowi, detal, czy ogólny efekt?
Najważniejsze są barwne plamy, które muszą „grać” na scenie, współbrzmieć ze scenografią, dopiero potem — szczegóły. Dlatego zawsze chodzę na próby, przypatruję się, jak ożywają moje projekty, jak się mają do tła, czasami to lub owo zmieniam, poprawiam. Przyznam, że wspaniale pracuje nam się z Lechem. Rozumiemy się bez słów.
W latach 50. dość często widniało na afiszach teatralnych i filmowych nazwisko spółki Michelle i Lech Zahorscy. Przypomnę tylko — Zaproszenie do zamku w Teatrze Współczesnym, Achilles i panny w Kameralnym, tam też Osiołek Porfirion Gałczyńskiego, Klub kawalerów na scenie Rozmaitości, Żeglarz Szaniawskiego, z filmów zaś — Krzyżacy, Pociąg, Deszczowe lato. Którą z prac uważa Pani za najciekawszą, bądź najważniejszą?
To dość kłopotliwe pytanie, muszę chwilę pomyśleć… sądzę jednak, że nie wymieniona Aida w Teatrze Wielkim. W owych latach opera ta była wystawiana według inscenizacji z 1900 roku, my zaś zaproponowaliśmy reżyserowi coś innego. Akurat trafił do naszych rąk piękny album o sztuce Egiptu, wydany w Kairze, postanowiliśmy więc zaprojektować scenografię i kostiumy wierne stylowi tamtych bardzo odległych czasów. Myślę, że to jedna z ciekawszych prac.
Podobno dzięki bitwie pod Grunwaldem mogła Pani udać się w dalekie podróże wraz z Marco Polo.
To prawda, dość zabawna historia. Raoul Levy, znany francuski producent filmowy, notabene odkrywca Brigitte Bardot, po obejrzeniu Krzyżaków i przyjrzeniu się kostiumom, w jakie ubrałam rycerzy i… konie, zaproponował mi pracę przy filmie o podróżach Marco Polo. Śmiałam się, że zaangażował mnie do ubierania słoni.
Czy pamięta Pani swój debiut?
Oczywiście, ponieważ między projektowaniem kostiumów do Życia paryskiego Offenbacha w Operetce przy Puławskiej, a premierą urodziłam syna. Pamiętam też, że już następnego dnia po powrocie ze szpitala musiałam biec do pracowni.
A nie marzyła się Pani nigdy kariera dyktatora mody?
Dyktator, to fatalnie brzmi po francusku, wolę słowo projektant. Byłam projektantem, miałam nawet sukcesy. Jedna z moich sukienek zrobiła międzynarodową karierę. Sprzedawano ją w największych paryskich magazynach, w Nowym Jorku, Los Angeles, Tokio. Zdobiła także tytułową stronę „Elle”. Projekt sukienki nawiązywał trochę do polskiego ludowego stroju. Nazwałam ją „babka”.
Jakoś bez entuzjazmu mówi Pani o tym zajęciu.
Bo nigdy go nie lubiłam, ale pozwalał mi utrzymać dom, rodzinę.
A więc teatr i film zajmują Pani czas.
W tej chwili przede wszystkim moje wnuki, za którymi już bardzo tęsknię, ale praca dla teatru również. Ostatnio przygotowywałam dla Theatre du Petit Miror, z którym związana jestem od dwóch lat, dość nietypowe kostiumy. Musiałam ubrać do przedstawienia o podróżach Ulissesa, trzydziestocentymetrowe marionetki. Rzecz piekielnie trudna, a zarazem fascynująca. Teraz czekają mnie projekty do kolejnej premiery — Cudownej lampy Aladyna.
Jest Pani Francuzką, od 25 lat nie była Pani w Polsce, a tak doskonale radzi Pani sobie z językiem.
Dziękuję za komplement. Może to nieprawdopodobne, ale mam wrażenie, że dopiero teraz tak naprawdę rozumiem wasz język. Wczoraj byłam na przedstawieniu Warszawianki Wyspiańskiego i nie potrzebowałam tłumacza.
Dziękujemy za rozmowę.