Murzyni we Florencji
"Murzyni we Florencji" Vedrany Rudan w reż. Iwony Kempy w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.
Przeczytałam wcześniej tekst i nie byłam zachwycona. "Murzyni we Florencji" to całkiem sprawnie napisana powieść, ale ma wiele wad. Po pierwsze, nie jest to wielka literatura i na to nic się nie poradzi. Po drugie, rozkręca się z trudem i pierwsze sześćdziesiąt stron z zaledwie dwustu mocno nuży. Po trzecie, jest to w zasadzie zlepek monologów mniej lub bardziej wewnętrznych i faktycznie literacko żre tylko kulminacja w postaci wyznania milczącego przez całą powieść ojca rodziny, weterana wojny domowej w Jugosławii, czy też - jak woleliby Chorwaci - wojny wyzwoleńczej. Jest to niestety jedyny mocny monolog w powieści, która traktuje o sprawach ważnych w sposób dość miałki, publicystyczny i średnio porywający stylem.
To, co wyciska z tego Iwona Kempa, to jest absolutna miazga!
Mamy zatem bardzo prostą scenografię imitującą mniej więcej rozkład pomieszczeń w mieszkaniu, ale oszczędną, taką, w której nie ma niewykorzystanych durnostojek na scenie, i to się chwali, do tego scenografię, która jest swojska, bo trochę w niej wersalki z czasów komuny, trochę krzeseł, które mogą być przedwojenne, ale pościel i lampy są już z Ikei. Celne to i bolesne, bo przecież nas wszystkich, mieszkańców dawnych demoludów, w większości stać w Ikei tylko na pościel i lampy. Celne to tym bardziej, bo mieszkanie jest wynajmowane. Rodzinny dom został sprzedany, aby opłacić studia syna, dzięki którym miał zrobić karierę na Zachodzie i uratować całą rodzinę od biedy. W wynajmowanym mieszkaniu nigdy nie ma zbyt wiele gratów, bo nigdy nie jest do końca twoje.
I w tej dość smutnej sytuacji do głosu dochodzą kolejni członkowie rodziny: nieprzebierająca w słowach babka wspominająca trochę z rozrzewnieniem, a trochę z odrazą i żalem czasy swej partyzanckiej, a potem Titowskiej młodości (Elżbieta Karkoszka); sfrustrowana swoim życiem matka dorabiająca jako pani do opieki nad starszymi ludźmi w Trieście (Anna Tomaszewska); wściekła córka (Martyna Krzysztofik), trochę roszczeniowa i wyciągająca od matki kasę, ale robiąca to w zasadzie słusznie, bo wszystko w rodzinie zawsze skupione było na jej bracie i to dla niego sprzedano dom, by mógł studiować w Wiedniu, a potem w Ameryce; brat, który z tej Ameryki wrócił, porzuciwszy partnerkę z dzieckiem, a który nie umie się swojej rodzinie przyznać, że emigracja była jednym wielkim failem (Maciej Sajur); ojciec, weteran wojny domowej cierpiący na PTSD (Jacek Romanowski); oraz dwa płody (Juliusz Chrząstowski i Sławomir Maciejewski), które siedzą w macicy córki, o czym ona sama jeszcze nie wie, nasłuchują i komentują zasłyszane monologi, przerzucają się sloganami i informacjami, które czerpią z radia i telewizji, a te pochodzą głównie z reklam, programów publicystycznych, newsów i mądrości wygłaszanych przez ojca Jerko w programach "Z Bogiem każdego dnia" oraz "Dobranoc, katolicy". Płodów zresztą także nie omija strach przed niedookreśloną tożsamością, ponieważ często zastanawiają się, czy ich matka zdecyduje się na aborcję, czy będą niepełnosprawni, w końcu - co z nimi będzie, jeśli ich matka jest Chorwatką, a ojciec... Serbem.
To, co się tu rozgrywa na podstawie dość nierównego, choć posiadającego pewne perełki, tekstu, to jest mistrzostwo świata. I piszę to z pełną premedytacją w razie gdyby ktoś chciał reżyserce ująć z tego, co tu wypracowała, a przypisać to pisarce. To absolutnie nie jest casus tekstu-samograja. Kempa wydobyła z tekstu to, co najlepsze, ścięła to, co było w nim trochę repetytywnym wodolejstwem poprzetykanym bluzgami (a nie jestem osobą, która na bluzgi się obraża), w końcu - położyła największy nacisk na trzy najmocniejsze wątki: córki, która dowiaduje się, że jest w ciąży i wpada w panikę; matki przerażonej nagłą stratą kochanka, którego ma we Włoszech; w końcu ojca, który - zgodnie z powieścią - milczy przez prawie cały spektakl po to, by tuż przed jego zakończeniem opowiedzieć o swoich doświadczeniach wojennych i o tym, jakich potworności się na tej wojnie dopuszczał.
Akcenty rozłożone są perfekcyjnie. Bywa, że aktorzy zagrywają się jak szmaty, ale jest to zrobione z rozmysłem, jest to zrobione absolutnie brawurowo i reżyserka ma nad tym pełną kontrolę, bo prowadzi ich często gdzieś na granicę kiczu, komizmu i groteski. I tak być musi. Nie dałoby się znieść wyznań o gwałcie bez wytchnienia w komizmie. Nie dałoby się wytrzymać opowieści o strzelaniu do cywili bez wentyla bezpieczeństwa w postaci kpiny z bezradności opieki psychiatrycznej wobec doświadczenia wojny. W końcu - ciężko byłoby znieść wahanie młodej dziewczyny, czy chce ciążę zachować, czy usunąć, jeśli zrobić to koturnowo. Stałoby się to płaskie, albo dydaktyczne, albo kompletnie niewiarygodne. A to, co w swym monologu robi Martyna Krzysztofik, to jest totalny kosmos. Ona zapluwa się, miota, płacze, szlocha, panikuje, próbuje się uspokoić, rozważa wszystkie za i przeciw, wyrzuca sobie, że zmarnuje swoją przyszłość po to, by po chwili fantazjować o pięknej przyszłości z niemowlęciem na ręku. To jest tak brawurowy monolog i tak poruszający, że widzowi zupełnie niekontrolowanie łzy lecą ciurkiem po policzkach i boi się ruszyć, boi się nawet nos wytrzeć, żeby niczego z monologu nie uronić.
Dużo tu jest wątków, które rzucają się w oczy natychmiast i chyba bezdyskusyjnie. Faworyzowanie mężczyzn na każdym etapie życia. Niesprawiedliwość babek wobec matek, matek wobec córek, ciąg wzajemnych pretensji i poczucia krzywdy, podczas gdy mężczyźni albo są bierni, albo nie stać ich na jakikolwiek akt odwagi, chociażby na przyznanie samemu sobie, że się zawaliło, a co dopiero mówić o porzuceniu partnerki i dziecka, w końcu - jeśli wciągnie ich w swe tryby wojenna machina, mężczyźni zabijają, gwałcą i niszczą.
Ale to nie jest spektakl z tezami podanymi na tacy i nic tu nie jest oczywiste. I to jest jego główną siłą. To, co w tekście bywa dość toporne, u Kempy jest wieloznaczne. Gdzieś w tych "Murzynach..." podziało się coś takiego - i sądzę, że jest wynikiem intensywnej pracy reżyserki z aktorami - że każdy kij ma dwa końce. Każdy ma rację, nawet jeśli jej nie ma. W każdej sytuacji za różnymi postawami stoi szereg argumentów. Nikogo się tu nie da skreślić, nawet zbrodniarza wojennego. Wszyscy są ludzcy, ułomni, wszyscy się mylą i borykają z innnymi i ze swoim ja.
To, co się nie rzuca w oczy, a wydaje mi się kluczowe, to kwestia tego, jak ten spektakl jest skonstruowany i o czym tak naprawdę jest. I jestem przekonana, że w gruncie rzeczy to jest spektakl o zabijaniu - i pewnie dlatego jest tak poruszający. Kempa przetyka sceny songami: jugosłowiańską pieśnią partyzancką; włoskim antyfaszystowskim hymnem "Bella ciao"; "Ederlezi" - klasykiem bałkańskiego folku spopularyzowanym przez Gorana Bregovicia; i hitem zespołu Dubioza kolektiv pod tytułem "U.S.A." z chwytliwym i znaczącym refrenem: "I am from Bosnia, take me to America. I really want to see Statue of Liberty. I can no longer wait, take me to United States. Take me to Golden Gate. I will assimilate". Każdy z tych utworów jest o zabijaniu. Mamy dwie piosenki partyzanckie, "Ederlezi", które zaczyna się zwrotką o zabijaniu jagnięcia na muzułmańskie święto Bajram obchodzone w Bośni, w końcu "U.S.A." z tekstem "Take me to Golden Gate - I will assimilate", więc jest w sumie o zabijaniu własnej tożsamości i własnej ojczyzny. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że w kulturze krajów dawnej Jugosławii w ogóle jest dużo zabijania i pewnie miałby wiele racji, ale jest to jednak dość wyświechtany truizm, bo to samo można powiedzieć o prawie każdej kulturze europejskiej, nie wyłączywszy polskiej.
Co więcej, jak się przyjrzeć scenom, to i w nich można znaleźć tę samą zasadę.
Babka zabija w sobie tęsknotę za utraconą Jugosławią i za minioną młodością, karmiąc się marzeniami o tym, że pojedzie na wycieczkę do Florencji, w której Murzyni sprzedają parasolki za 5 czy 10 Euro. Najpierw tęsknoty karmi wydzwaniając do koleżanek i nabijając rodzinie koszmarne rachunki, później pozbywa się ich radykalnie, odcina przeszłość sprzedając kwaterę na cmentarzu. Matka zabija marzenia o wyjściu na prostą, potem drży ze strachu, sądząc, że zginął jej kochanek. Syn zabija swoje nadzieje na lepsze życie, kiedy zderza się z niespodziewaną i zaskakującą brutalnością amerykańskiego kapitalizmu, w którym - jako przybysz z Europy Wschodniej - mimo dwóch fakultetów i doskonałych osiągnięć w nauce, w obliczu wyboru między dobrze płatną pracą w wojsku (a przecież świeżo wyjechał z kraju i wspólnoty, którą bezpowrotnie zniszczyła wojna domowa) a szeregiem biedaprac z biedazarobkami decyduje się na to drugie i tyra w Burger Kingu za 7 dolarów za godzinę. Ojciec zabijał na wojnie. W swym monologu zabija wyobrażenie o sobie jako o statecznym weteranie i bohaterze wojny wyzwoleńczej. Na końcu - i Jacek Romanowski akcentuje to doskonale - brutalnie niszczy przekonanie widza, że żołnierze żałują tego, co robili i co widzieli. Ojciec nie żałuje tego, co robił. Ojciec żałuje, że już nigdy nie będzie miał takiej władzy, by móc kogoś bezkarnie zabić czy zgwałcić. Ojciec mówi widzowi w pysk i bez ogródek, że każdy, kto takiej władzy zakosztował, do końca życia będzie za nią tęsknił. Potworny jest ten monolog i bezwzględnie okrutny. W końcu córka - Martyna Krzysztofik z równie mocnym, genialnie zagranym monologiem o sensowności bądź bezsensie utrzymania ciąży. I - uprzedzę niepokoje - nie ma tu mowy o tym, czym jest aborcja. Nie wiemy w sumie, czy dla córki jest to zabieg, medyczna procedura, czy zabijanie nienarodzonego. Ale wiemy, że dziewczyna się waha, że się miota, że jest to bardzo trudna decyzja i że przy okazji córka rozlicza się z własnymi doświadczeniami i z więzią łączącą ją z innymi kobietami, zwłaszcza z kobietami w jej rodzinie. Że w jakimś sensie, jeśli fantazjuje o niemowlęciu, które do siebie tuli, jeśli nie chce, by w chwili nieuwagi wypadło jej z rąk, musi w sobie zabić ciąg pretensji i wzajemnych frustracji, które kobiety żywią do siebie nawzajem nienawykłe do bycia wspólnotą.
Aktorzy świetni. Każdy i każda.
Płody - zabawne, rozczulające, irytujące, urocze. Chrząstowski i Maciejewski są po prostu kapitalni i doskonale się uzupełniają, bo, skoro jest to ciąża bliżniacza, oczywiście wchodzą w interakcje, a mówiąc krótko i treściwie - z reguły po prostu się kłócą.
Elżbieta Karkoszka w roli babci - dosadna, nierzadko irytująca swoimi starczymi obsesjami, przenikliwie obserwująca rodzinę. W końcu porażająca i wyciskająca łzy z oczu w scenie, w której zbiera od rodziny opierdziel za wysokie rachunki telefoniczne. Ona wyciąga z tej sceny tak przerażającą samotność, że człowiek poprzysięga sobie, że umrze młodo, najlepiej teraz-zaraz.
Anna Tomaszewska w roli matki - pełna pretensji, wściekła, rozstawiająca rodzinę po kątach, naiwnie podporządkowująca wszystkich dobru swego syna, nieumiejąca później traktować go jak dojrzałego mężczyznę. W końcu rozdzierająca w monologu, w którym boi się, że straciła kochanka. Do tej pory wydaje się, że traktuje go instrumentalnie. W monologu, choć sama tego przed sobą nie przyzna, niby mimochodem obnaża uczucia, które do niego żywi.
Syn - nic nie mówi, snuje się po scenie, coś zaśpiewa, coś zatańczy, ustawi mikrofon. A potem wychodzi pod koniec. Przyznaję, że nie wiedziałam, że Maciej Sajur ma taki talent komediowy. Był to właściwie jedyny monolog, podczas którego w dużej mierze śmiałam się w głos. A potem śmiech zamiera, bo on jest jednak nieporadny, samotny, nie umie udźwignąć ciężaru nadziei pokładanej w nim przez całą rodzinę.
W końcu Romanowski i Krzysztofik - dwa najmocniejsze monologi, dwie perły całego spektaklu. Wulgarni, nawet trochę agresywni, bezlitośnie piętnujący otaczającą ich hipokryzję. Córka jeszcze ostatkiem swej młodości chwytająca się idealizmu jak brzytwy, ojciec już tych ideałów pozbawiony, złamany, cyniczny, mający tylko jedną chwilę słabości - gdy nazywa córkę pieszczotliwie kokochą.
Jeśli mam się czegoś czepiać, to są to rzeczy kosmetyczne.
Scena jest bardzo wysoka i chyba trudna do ogarnięcia akustycznie. Bywa, że ktoś z boku mamrocze i że go nie słychać.
Brak reżyserii świateł, który jednak uwiera. Zwłaszcza jak mówi ktoś z rogu sceny i mówi coś wcale niebagatelnego, a widz w ogóle nie widzi twarzy. Strasznie irytujące, ale na szczęście zdarza się rzadko. Bardziej chyba denerwuje, że poza zmianą kolorystyki światła i spotlightem na monologach to tam się w świetle właściwie nic nie dzieje. A szkoda.
Trzecia rzecz, która mi nie do końca pasowała, dopóki jej nie rozkminiłam, to muzyka. W zasadzie zakarwa na ironię fakt, że w tekście, w którym bardzo często mówi się o Chorwacji i nawet płody zastanawiają się, czy powinny być Serbami po tatusiu i czy to jednak im życia w Chorwacji nie utrudni, w którym mowa o ojczyźnie i o wojnie - także w tonie rozliczeniowym, właściwie chyba ani jeden song nie jest chorwacki. Bo mamy popularną piosenkę z pogranicza reggae i bośniackiego folku, pieśń romską, pieśni partyzanckie - jugosłowiańską i włoską, coś tam jeszcze się pojawiło, ale jechało albo Bośnią albo Serbią, na pewno nie Chorwacją. Ktoś, kto czai te różnice w muzyce, na pewno to wychwyci. Ale dziś już nie jestem pewna, czy to zarzut, bo można to czytać wieloznacznie. Trochę jako tęsknotę za zjednoczoną Jugosławią, a trochę jako spajającą całość narrację muzyczną wokół tematu bądź co bądź podstawowego - czyli śmierci i straty. Nie wiem, czy to był zabieg świadomy, ale sądząc po tym, jak precyzyjnie pocięty jest tekst i jak wydobyte jest w pracy z aktorem to, co jest w tym tekście istotne, nie sądzę, by było czystym przypadkiem.
Jedno mnie tylko boli i jedna myśl mnie nęka.
Co też mogłaby osiągnąć Iwona Kempa, gdyby sięgnęła po wybitną literaturę, jeśli z tekstu z mocnymi fragmentami, ale jednak nierównego wyciągnęła tak sprawne i przemyślane przedstawienie?
Mam nadzieję, że to nie jest moje ostatnie spotkanie z teatrem tej reżyserki i że następnym razem sięgnie po bardziej wymagającą literaturę, bo sądzę, że przy odpowiednim doborze aktorów doskonale by sobie poradziła. A jeśli chodzi o wybitną literaturę i tematykę kobiecą, nie jest tak, że się świat na Dostojewskim kończy (no dobra, dla mnie trochę się zaczyna i kończy, hehe), bo jest świetna Atwood, jest genialna Aleksijewicz. No, mówiąc krótko, jest w czym dłubać.
Fanny Kaplan nie oddaje ani jednego strzału, bo nie dość, że byłoby to nieuczciwe i podłe wobec tak precyzyjnej i poruszającej rzeczy, to jeszcze w samym spektaklu shots are fired. I to repeatedly.
Nie jest to spektakl wybitny (składam to raczej na karb niewielkich środków finansowych, nierównego tekstu i niedociągnięć kosmetycznych), ale jest dopracowany, przemyślany, bolesny. Mówiąc krótko i wprost: zaskakująco mocna rzecz.
Grają rzadko. Po dwa-trzy przebiegi w miesiącu, a widownia nie jest specjalnie obszerna.
Więc zbierać cztery litery, kupować, iść.
**
//"Murzyni we Florencji"//
Vedrana Rudan
reż. Iwona Kempa
Teatr Nowy Proxima w Krakowie
Premiera: 5 listopada 2017