Artykuły

To też Polska właśnie!

"Wesele. Poprawiny" w reż. Marcina Libera w Polskim Teatrze Tańca w Poznaniu. Pisze Ewa Obrębowska w portalu Kultura u Podstaw.

Poszłam na spektakl "Wesele. Poprawiny", trafiłam zaś niemal na sam kraniec Internetu. Na stronę sztuki, której nie da się już "odzobaczyć". Takie rzeczy zdarzają się w życiu, zdarzają się w sieci... Nie powinny jednak zdarzyć się w żadnym teatrze. W Polskim Teatrze Tańca też.

Co stało się na scenie? Twórcy stawiają przed widzami tłum "artystów-tancerzy Polskiego Teatru Tańca oraz seniorów i juniorów z grupy Movements Factory", a także grających na żywo muzyków z RSS B0YS, jakby chcieli dobitnie zaznaczyć, że sprostają teatralnej tradycji: są zespołem tak licznym, że mogą zagrać "Wesele". I ja im uwierzyłam.

Nie, nie spodziewałam się po Marcinie Liberze i Mirku Kaczmarku "Wesela" tradycyjnego. Jasne, że liczyłam na szczery do bólu dyskurs z tradycją i rzeczywistością. Ale się przeliczyłam. I to po wielokroć.

Mimesis.pl

Zaserwowano mi bowiem zestaw "copypastów" ściągniętych żywcem z sieci. Gdyby to chociaż były "memy" - doceniłabym twórczy wkład własny autorów. Tymczasem ich rola ograniczyła się niemal wyłącznie do - zaskakująco daleko posuniętych - zdolności mimetycznych.

Mieliśmy na scenie wierną kopie prymitywnie orgiastycznych gier weselnych, suto polewaną z licznych butelek. Tak - w rytmie disco polo.

Mieliśmy in extenso tekst prostackiej piosenki "biesiadnej":

"Czy chciała by pani murzyna

Murzyna, murzyna ach nie

Bo murzyn z Afryki, to kocha jak dziki.

Murzyna, murzyna ach nie

Czy chciała by pani Chińczyka

Bo Chińczyk to zdrajca i żółte ma jajca.

Chińczyka, Chińczyka ach nie..."

(pisownia za: http://teksty.org/biesiadne,czy-chciala-by-pani,tekst-piosenki). I tak dalej, w tym samym stylu, tylko znacznie bardziej wulgarnie przez wiele, wiele zwrotek.

Mieliśmy grupę wystylizowaną na "leśnych dziadków", przykurczonych pod "patriotycznymi" pelerynami, które zrobiły zawrotną karierę w czasie ostatnich wakacji.

Mieliśmy - puszczoną z off-u jeden do jeden - wypowiedź Karoliny Piaseckiej, maltretowanej żony byłego radnego PiS.

Ale to nie wszystko.

Krople na katharsis

Pojawiły się też sceny, które - jak sądzę - miały służyć zachowaniu dramaturgicznej równowagi w epatowania "zezwierzęceniem" i "ogólnym upodleniem". Spodziewam się, że przy okazji chodziło też o zaakcentowanie współczesnych odniesień do podziału na "lud" i "inteligencję", tak ważnego w "Weselu" i - w wersji znacznie bardziej karykaturalnej - trapiącego nas do dziś.

Oto seria "zwierzeń" na poziomie fejsbukowych postów, aspirujących do bycia hipsterskimi, w wykonaniu "bardzo już zmęczonej" młodzieży, na finał części imprezowej spektaklu. Treści - proszę o wybaczenie - nie pomnę, ale też nie bardzo jest co pamiętać.

Oto "wspomnienia" ("na żywo" w stylu programów telewizyjnych poświęconych ślubom i "multimedialnie" nieudolnie stylizowanym na konwencję teatru.doc), dotyczące marzeń związanych z weselem, małżeństwem, planami na życie oraz ich weryfikacje.

Oto dwie tańczące Rachele (jak sądzę) płci męskiej w czarnych, tiulowych sukniach. Pewnie mają być piękne. A może nawet wolne. A są przede wszystkim wtórne. Wszak to moda sprzed wielu sezonów.

Oto teksty mówione wprost do widowni, kiedy tancerzy - niby od siebie, niby wychodząc z roli - opowiadają o swoich lękach codziennych, które tak cudownie nie mają nic wspólnego z całym tym polskim kocikwikiem. Są po prostu ludzkimi lękami. I byłaby ta ostatnia scena ładna, ważna poruszająca, a nawet zasługująca na główną nagrodę, gdyby została zagrana na festiwalu teatru amatorskiego, a nie w tym kontekście, w którym pojawiła się feralnego wieczoru. Bo był to feralny wieczór.

Teatralny grzech nadużywania

Jako że nad sceną przez cały spektakl unosi się na chmurze biało-czerwonych baloników postać "zdjęta z krzyża", pozwolę sobie na "nie udzielenie recenzenckiego rozgrzeszenia". Powodów jest kilka.

Nie mogę wybaczyć usadzenia na scenie dziewczynek w białych sukienkach, które uczestniczą w całym tym "wydarzeniu" przez ponad godzinę. Patrzą i widzą. Słuchają i słyszą. Obawiam się, że nie zapomną.

Zżymam się, kiedy ekipa fantastycznych seniorów angażowanych dotąd w przedsięwzięcia Movements Factory (w szlachetnym założeniu aktywizujące, zapobiegające wykluczeniu) potraktowana została na scenie tak instrumentalnie - wyłącznie jako tło dla pokrętnych zabiegów twórców: przebierana, dyrygowana, podrygująca, przyklaskująca. Bez prawa głosu. Jak chórek, jak balecik, jak kukiełki, jak modelki i modele. Bezosobowo. Aż tak kusząca była plastyczna wizja tłumu staruszków i staruszek w białych, ślubnych sukniach? Aż tak istotne było pokazanie weselnej imprezy po polsku jeszcze prawdziwszej niż te na YouTube?

Nie odpuszczę finałowej sceny Jaśka i zakatowania tekstu Wyspiańskiego, zamiast wejścia z nim w dyskusję. Ten tekst - na Boga! - ma swój rytm i swój sens. Wiem, że wszystko można wymamrotać, wykrzyczeć, wypluć, a pewnie nawet zwymiotować. Niestety, wiem.

Nie daruję sceny z monologami "Weselnych" postaci zagranej tak, jakby wypowiadały je "cztery litery" tancerzy. Obawiam się, że nawet Kazimierz Dejmek, aktor słynnego "nie-bon motu" by się ze mną zgodził. A przez chwilę pomyślałam, że koncept z nadrukowaniem na trykotach tancerzy, powiększonych nadnaturalnie twarzy aktorów z "Wesela" Wajdy jest znakomity. Pozwala rozpoznać postaci. Buduje jakiś niepokój. Każe się czegoś spodziewać. Skończyło się dużym absmakiem. Żeby nie powiedzieć bąkiem.

Nie daję prawa do wciągania widzów w interakcję, która ich obraża. Mogli nie pic wódki i nie tańczyć do tej rasistowskiej piosenki razem z aktorami? Nie mogli. Zostali wrednie zmanipulowani i złapani w pułapkę.

Wstyd kardynalny

Mimo wszystko, gotowa byłabym jechać po tej bandzie na pohybel, z samym diabłem pod rękę, gdybyśmy - choć w finale - dostali jakąś myśl, jakiś znak zapytania, jakiś cudzysłów, jakieś cokolwiek. Albo gdyby ta opowieść wyrastała z rzetelnej analizy stanu umysłu Polaków, a nie była tylko trywialną konstatacją jego braku. Gdyby twórcy - jak dziennikarze czy uczeni, w których buty tak chętnie dziś wchodzą - zadali sobie trud zebrania rzetelnych informacji, a nie tylko przelecieli po nagłówkach czy przekartkowali bryki. Gdyby w tej książce poza brzydkimi obrazkami był jeszcze jakaś sens. Gdyby na scenie, choć na chwilę pojawił się człowiek, a nie tylko jego liczne i szczerze mówiąc, dość marne karykatury. Choć cień empatii dla niego.

Nie zobaczyłam w tym niby polskim lustrze siebie. Tymczasem w starym (tak obrzydliwie archaicznym) "Weselu" Wyspiańskiego wciąż siebie czytam. Tymczasem w filmie Wajdy (obśmianym już na tyle sposobów) wciąż siebie widzę. Tymczasem "Weselny" Smarzowski jest w stanie wprawić mnie w osłupienie i przerażenie, ale też poruszyć do głębi. Dlaczego?

Ponieważ żaden z tych Panów nie stosuje kilku modnych chwytów, którymi - jasne! - można żonglować jeszcze długo na zasadzie kopiuj-wklej i weź filtr z "fotoszopa, a zrobimy taki dym, że się nie pozbierają i dopiero damy im popalić".

Ponieważ wszyscy ci Panowie, poza opanowaniem zasad metonimii, mają też zdolność (nie tylko talent i dar) operowania metaforą.

Bo nie epatują. Bo chcą ze mną o czymś rozmawiać. Serio.

Pewnie czas, żebym uznała, że jestem stara, nie ogarniam, nurzam się bez sensu w jakichś fantazmatach. Że jestem jak chochoł, mara, zmora. Wybieram tę opcję. Przede wszystkim z tego powodu, że artyści potraktowali mnie tak samo, jak wszelkiej maści politycy. Popełnili dokładnie ten sam błąd. Założyli, że jestem kompletnie bezmyślna i bezwolna, a do tego bezwstydna. Że łyknę wszystko. Nie łyknę. Zbyt często wstydzę się ostatnio za nas. Bo oni to także my.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji