Kafka by tego nie wymyślił
— Dzisiejsza Polska to kraj, z którego trzeba uciekać — i to nie dlatego, że się komuś pali grunt pod nogami czy że nie ma co żreć. Trzeba uciekać, bo życie tu nie ma sensu.
Rozmowa z Krystianem Lupą, rezyserem teatralnym
Witold Mrozek: Mamy władzę, która depcze sądy i stwarza fikcyjną sprawiedliwość, więc robimy Kafkę. To nie jest zbyt łatwe?
Krystian Lupa: Boję się możliwości pójścia tropem zbyt powierzchownych, a przecież prawie automatycznie narzucających się podobieństw. Ale boję się też czegoś odwrotnego — niewykorzystania tajemniczej diagnozy naszej dzisiejszej rzeczywistości, która tkwi w dziele Kafki.
Myślimy o tym, co stoi za tym dziwnym uzurpacyjnym sądem, który Józefa K. zatrzymuje i skazuje na śmierć bez rozpoznania i osądzenia jego winy. O braku logiki wytoczonego procesu, o ciemnej sile związanej z pragnieniem władzy i miernością ludzi, którzy decydują w naszej społeczności o życiu i śmierci indywiduum. O manipulowaniu prawem przez tych wszystkich, którzy nie są w stanie sprostać władzy przypadającej im w udziale. Tak wygląda rzeczywistość kafkowska, ale także dzisiejsza — polska. Prawie każdy dzień dopisuje przykłady drastyczniejsze niż w Procesie…
Jak to?
Chwilami mam wrażenie, że wizja Kafki staje się wręcz eufemizmem wobec impetu absurdu w Polsce. Pod ciśnieniem tego absurdu przez całe wakacje pracowałem nad tym, by przeredagować scenariusz, otworzyć kafkowską opowieść na treści z zewnątrz, z polskiej rzeczywistości. Wydaje mi się, że nie wolno tego przeoczyć.
Dwa lata temu, gdy podejmowałem decyzję, być robić Kafkę, sytuacja była inna, potencjalne zagrożenia znajdowały się w stadium larwalnym. Dzisiejsza sytuacja w Polsce przerasta wszystko, co wzięłoby się na warsztat. To nieprawdopodobne pandemonium kłamstwa jest nowym zjawiskiem, demolka wszelkiego logicznego prawnego fair play zbija nas z tropu. To dewaluacja elementarnego sensu.
Ma pan na myśli to, co mówi władza?
Można to ująć szerzej. Sposób, w jaki mówi władza, rozlewa się na całe społeczeństwo. Jaka jest sytuacja mentalna dwóch połówek społeczeństwa? To już nie staroświecka wrogość i nienawiść, ale raczej całkowita niemożność dialogu, która wynika z dewastacji wspólnych punktów odniesienia. Rozmowa nie tyle kończy się źle, co w ogóle nie może się zacząć. Zaczynamy rozmawiać — i w pierwszej minucie dochodzimy do wniosku, że jest to bezsensowne.
Takiej dewaluacji prawdy i tak totalnego wybicia z jakiegokolwiek sensu, nie było nawet w komunie. Ludzie mówią i mówią, ale wobec zaniku argumentu pozostają wyłącznie inwektywy przebrane w szaty argumentów. To jałowe, a jedynym plonem jest rozrost wzajemnej wrogości.
Większość jest jednak na to wszystko obojętna. Józef K. też na początku myśli, że nie dzieje się nic poważnego.
Józefowi K. wydaje się, że bezsensowność i partacka niezborność oskarżycielskiego procederu automatycznie uniemożliwia jego skuteczność. Z jednej strony ta naiwność inteligentów niemal zawsze skazuje ich na klęskę…
Z drugiej — szukając przyczyn obojętności wobec dewastowania wolności i norm etyki społecznej, napotykamy ciemną sferę części społeczeństwa odsuniętego od obywatelskiego dojrzewania, ba, od jakiegokolwiek dojrzewania, społeczeństwa w kokonie frustracji i poczuciu krzywdy. Tam nasze przerażenia są czymś abstrakcyjnym, jeśli nie wstrętnym. Postulowane potrzeby duchowego rozwoju, tolerancji i wolności — jeśli w ogóle pojawią się w polu widzenia — są raczej narzuconym obowiązkiem, jak zadania szkolne. Prawdziwą przestrzenią duchową jest religia frustracji i krzywdy, do której katolicki Bóg, idee zemsty i odwetu, „zamach" smoleński lub 500+ wdzierają się przez szczeliny; ich mit jest dla nich stokroć prawdziwszy od naszych trosk i przerażeń obywatelskich. Ludzie oddychają zepsutym powietrzem, bo jest ciepło, nie chcą otwierać okna wolności, bo wtedy jest przeciąg…
Powietrze psuło się już chyba wcześniej.
Ale nie do tego stopnia! Byłem krytyczny wobec rządów PO, np. wobec całkowitej ignorancji w sprawach kultury. W tej sferze PO działała tu bezwiednie, bez takiego ideologicznego przekrętu jak PiS…
Ale Kościołowi ulegała.
Ale to mieściło się w akceptowalnych normach. Miałem poczucie, że żyję w kraju, w którym mogę coś powiedzieć — jako obywatel czy artysta — i to ma jakiś sens. Teraz jest to kraj, z którego trzeba uciekać — i to nie dlatego, że się komuś grunt pali pod nogami czy że nie ma co żreć. Z tego kraju trzeba uciekać, bo wstyd, bo życie tu nie ma sensu. Jeśli w perspektywie mielibyśmy następną kadencję rządów PiS, to miałbym już dziś poczucie niesłychanie namacalnego marnowania czasu — na życie, z którego nic nie wynika, w którym się muszę cofać. A nie mam już zbyt wiele czasu. To, co pojedynczy obywatel mógłby zrobić twórczego w tym państwie, pójdzie do kosza. Nie zaistnieje.
Nie wierzy pan w pracę u podstaw?
Hmm… Chyba jednak wciąż wierzę. Społeczeństwo się trochę przebudziło, zwłaszcza młodzi - to nie do przecenienia. Ale władza się spieszy, by wszystko skasować. I mam poczucie, że jest szybsza. W pewnym momencie energia i wola oporu w ludziach może zostać zahamowana — właśnie przez poczucie, że nie bierze się udziału w procesie przyczynowo-skutkowym.
Thomas Bernhard mówi genialną rzecz — to dziwne, bardzo tajemnicze, że człowiek, który przez całe życie coś robi z pasją, walczy — nagle zaprzestaje. I to bez racjonalnych powodów.
Ponura wizja.
Dziś jestem akurat w dosyć mrocznym dniu. Widząc narastającą ilość informacji kompromitujących władzę, jak chociażby w przypadku książki Tomasza Piątka o Antonim Macierewiczu, myśli się, że to wszystko jest bezradne. Że rosnący argument moralny, niemilknące oskarżenie — przestaje funkcjonować. Wydarzenia, które przed paru laty zmusiłyby władze do ustępstw albo i do ustąpienia, teraz idą z dymem. Jakby nie istnieją - i obywatel nie ma się czego złapać. To jest tajemnicze, właśnie kafkowskie.
Panu przez wiele lat przyklejano etykietę eskapisty…
Wielu używa tego słowa, by określić kogoś, kto nie mówi ich językiem. Kogoś, kto na przykład nie uprawia walki politycznej w duchu sezonowej mody. Nigdy nie uciekałem przed rzeczywistością, starałem się ją penetrować, a owoce tych penetracji rzucać widzom z całą dostępną mi radykalnością, nie fałszując ani nie manieryzując ostrości, z jaką sam te penetracje rzeczywistości przeżywałem.
Przez lata mówił pan dużo o austriackiej literaturze — Bernhardzie, Kubinie czy Brochu. Ale Kafka — poddany Franciszka Józefa przez większość życia — zawsze był w na uboczu.
Kafka był dla mnie wielkim, traumatycznym przeżyciem w młodości. Później do niego nie wracałem. Nie czuję, żeby to była literatura, którą można nieustannie czytać.
Poza tym istnieje przesąd, że Kafki nie da się dobrze zrobić. I coś w tym jest. Nie widziałem przedstawienia, które nie byłoby wobec tej literatury „z tyłu", które uchwyciłoby tę kafkowską tajemnicę. Mają ten problem nawet ci, którzy dobrze rozumieją Kafkę jako czytelnicy, jak np. Jerzy Jarocki w swoim Procesie [premiera w Starym Teatrze w 1973 r.]. W którymś momencie to, co naprawdę u Kafki groźne, znika. Łatwo zamienić jego narrację w banalną historyjkę.
Także dlatego chcę zmienić scenariusz, który powstał na potrzeby prób w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Był praktycznie gotowy — skończyć i robić. Ale może los tak chciał, że doszło wstrzymania procesu Procesu? Chcę wysłuchać mowy tego przypadku — i nie zmarnować szansy.
Pracuje pan z tymi samymi aktorami co we Wrocławiu?
Wyłącznie z nimi. Była propozycja, żeby kogoś dokooptować. Ale ja nie mogę tego zrobić ludziom, z którymi zacząłem tę pracę. Już we Wrocławiu czułem, że powstaje sześciogodzinny moloch. Potem byłem zmuszony do zrezygnowania z czterech aktorów z tamtego zespołu…
Dlaczego?
Żeby nie rozmyć ostrości narracji, odczułem konieczność ekstremalnego wgłębienia się w jedne motywy kosztem innych wątków — to nie może być pasywna ilustracja powieści. Parę postaci w tym procesie zniknęło albo się skurczyło. A ja mam poczucie, że każdemu aktorowi muszę dać jakiś sens bycia w Procesie, nie daję im ról epizodycznych. Skoro już byłem zmuszony do tej redukcji, to nie wolno mi teraz przyjąć innych.
***
Proces międzyteatralny
Krystian Lupa wznowił przygotowania do wystawienia spektaklu Proces według powieści Franza Kafki. Było to możliwe dzięki bezprecedensowej współpracy czterech warszawskich teatrów: Nowego, Powszechnego, Studio i TR Warszawa oraz Centre Dramatique National we Francji, a także wsparciu finansowemu miasta stołecznego Warszawa i pięciu koproducentów francuskich. W spektaklu grają jednak , jak to miało być pierwotnie, aktorzy (z rozbitego dziś) zespołu Teatr Polskiego we Wrocławiu.
Premiera 15 listopada w Nowym Teatrze.