Bryk z „Dziadów”
W lutym warszawscy teatromani przez krótki czas mieli poczucie przynależności do kulturalnej Europy, a to za sprawą dwóch wielkich polskich twórców — Andrzeja Wajdy i Tadeusza Kantora. Po długich artystycznych wojażach i wielu sukcesach zagranicznych, o których mogliśmy czytać w naszych gazetach, przyjechał do kraju z przygotowanym przed dwoma prawie laty w Mediolanie przedstawieniem Nigdy tu już nie powrócę Tadeusz Kantor. Obejrzeli je teraz po raz pierwszy widzowie w Krakowie i w Warszawie. Kilkanaście dni wcześniej tłumy oblegały Teatr Dramatyczny, gdzie przez parę wieczorów pokazywano dwa spektakle Andrzeja Wajdy — Antygonę z 1984 r. i Hamleta z 1989. Pierwszy z nich, z wyraźnymi odniesieniami do współczesności, przez długi czas miał cenzuralny zakaz prezentowania poza Starym Teatrem. Natomiast Hamlet natychmiast po ukończeniu prób wyjechał w długie tournée zagraniczne. Nie tak dawno skarżył się w prasie jeden z krakowskich krytyków, iż w wiele miesięcy po premierze wciąż nie można zobaczyć przedstawienia Wajdy na miejscu, w podwawelskim grodzie. Zaś recenzje z tego Hamleta, jakie czytaliśmy w polskich tygodnikach, pisali krytycy, którzy mieli szczęście trafić na spektakl gdzieś w świecie.
Świat jest dziś mały i wielcy artyści są obywatelami całego globu, własnością — można rzec patetycznie — całej ludzkości. Ale sztuka jest także biznesem i to znakomitym, chociaż wymagającym też dużo nakładów. Produkcja filmu w Stanach Zjednoczonych, gdzie powstają niemal wszystkie głośne dziś obrazy, kosztuje majątek. Aby na tym zarobić, obejrzeć go muszą miliony widzów. I dlatego film, nakręcony przez renomowanego reżysera i z udziałem gwiazd, niemal nazajutrz po premierze za Atlantykiem wyświetlany jest już w kinach stolic europejskich. W przypadku filmu wiąże się to z banalną sprawą wyprodukowania odpowiednich ilości kopii. Lecz przecież coraz częściej również książki głośnych pisarzy prawie równocześnie ukazują się w języku oryginału i w przekładach. Spektakle teatralne wybitnych reżyserów jeżdżą z festiwalu na festiwal. Hamlet Wajdy od premiery w czerwcu ubiegłego roku był już w Nowym Jorku na słynnym Pepsico Summerfale Festival, na innym festiwalu w stolicy Meksyku, a także gościł w kilku miastach europejskich. Zresztą każde nowe przedstawienie Wajdy powstaje w wielkim pośpiechu, gdyż terminy kontraktów zagranicznych są nieubłagane — jeszcze przed przystąpieniem do prób wiadomo dokładnie, gdzie i kiedy będzie pokazane w najbliższych miesiącach po premierze.
Nasi wybitni twórcy uczestniczą więc w światowym ruchu kulturalnym. Można jednak zadać pytanie, zapewne prostackie i trochę demagogiczne, co my — tutaj w kraju — z tego mamy? Oczywiście, to nie wina Kantora, że zamiast w rodzimym Krakowie, odpowiednie warunki do pracy, którą finansują mecenasi z kilku krajów, stworzono mu w Mediolanie. Oczywiście to nie wina Wajdy, że Antygony nie można było przez długi czas wywieźć z Krakowa, a pozytywne recenzje z tego przedstawienia ukazywały się mocno okrojone. Wiem o tym dobrze, bo mnie również pocięło w brutalny sposób tekst o Antygonie. Oczywiście to także nie wina Starego Teatru, że najlepsze przedstawienia tej zasłużonej sceny, ostatnimi laty najczęściej dzieła Wajdy, bezustannie wędrują po świecie — i właściwie krakowski teatr bywa gościem w swym gmachu przy placu Szczepańskim. Ale cóż my, krajowi widzowie, poza abstrakcyjną chwałą dla polskiej kultury z tego mamy? Czy osiągnięcia Wajdy lub Kantora promieniują na cały polski teatr i podnoszą jego poziom? Skądże znowu! Nożyce między poziomem najwybitniejszych polskich przedstawień a poziomem niemal całej reszty rozwierają się coraz bardziej. Podział na bardzo mizerny — z kilkoma zaledwie wyjątkami — teatr krajowy i teatr o wyraźnym nastawieniu eksportowym staje się stałą cechą polskiej kultury. W tym drugim nurcie, wąskim ilościowo, ale skupiającym wybitnych twórców, powstaje niemal wszystko, co liczy się w polskim teatrze. Teatr Kantora, spektakle Wajdy, zwłaszcza przygotowane w Starym Teatrze, Scena Plastyczna z KUL, „Gardzienice”, przedstawienia Janusza Wiśniewskiego — oto najważniejsze chyba przykłady. Oprócz Wajdy, cała reszta, to odmiany teatru plastycznego, zrozumiałego bez znajomości języka teatru jakby ze swej natury eksportowego. Czy bujny rozkwit tej właśnie odmiany teatru w Polsce jest przypadkowy? Czy może raczej wiąże się z nastawieniem kultury na zagranicę?
Proszę porównać, jakie przedstawienia przywożą do nas zagraniczne teatry. Gdy przyjeżdżają Niemcy, to oczywiście Fausta. Anglicy — coś z Szekspira. Francuzi — Moliera. Włosi — Goldoniego. Są to zazwyczaj duże (czyli normalne) inscenizacje, nieraz może z nowatorskimi rozwiązaniami scenicznymi, jednak mieszczące się w ramach tradycyjnego teatru, w którym liczy się dobrze i wyraźnie wypowiedziany tekst i wykorzystująca sprawdzone kanony gra aktorów. Z pietyzmem traktuje się we wszystkich tych krajach narodową dramaturgię. U nas praktycznie takiego teatru, zwłaszcza na eksportowym poziomie, już nie ma. Gdy zaś ktoś przygotował ostatnio Dziady, arcydzieło narodowe, to oczywiście w wersji eksportowej, dla Polonii, w postaci małoobsadowego teatralnego „bryku”. Skrót z Dziadów — to również symboliczny skrót sytuacji polskiego teatru.