TADEUSZ ŁOMNICKI 1927-1992
Przedmiot nazwany "Współpracą z aktorem" istniał co prawda w łódzkiej Szkole Filmowej, aleja nie przypominam sobie prawie tych ćwiczeń. Trudno zatem dziwić się, że zaczynając film "Pokolenie" najmniejsze pojęcie ze wszystkiego co powinien wiedzieć reżyser miałem właśnie o współpracy z aktorem. Ale mój szczęśliwy los i upór (bo mój artystyczny kierownik był zdecydowanie przeciwny obsadzeniu Tadeusza Łomnickiego w tym filmie) dał mi zaraz na początku mojej pracy reżyserskiej wielką szansę dopełnienia mojego wykształcenia.
Po pierwsze: Łomnicki przeprowadził analizę postaci i oznaczywszy poszczególne etapy jej rozwoju w scenariuszu, zapowiedział, że w ostatniej scenie musi zapłakać. Choć były to czasy filmów takich, jak "Młoda Gwardia" i płaczący bohater miał małe szanse pojawić się na ekranie. Ta umiejętność przewidywania rozwoju roli wynikająca z konsekwencji dramaturgicznych zachwycała i była dla mnie bliska jasnowidztwu.
Dalej: wytworzyła się w grupie młodych aktorów grających w tym filmie wspólnota upodobań, a zatem pewien styl, całkowicie inny od tego, który ciągle jeszcze panował w naszych filmach, reprezentowany przez przedwojennych aktorów, ulubieńców publiczności. Był to styl realizmu, naturalności w mówieniu, sposób zaprzeczający teatralności. To Tadeusz wytworzył i bardzo konsekwentnie narzucił go całej grupie aktorów.
Myślę, że jego świadomość sztuki aktorskiej brała się z dystansu. Łomnicki przyszedł do studia Dulęby w Krakowie niosąc pod pachą plik prac literackich. Spodziewał się, że tu nauczą go pisać sztuki. Tymczasem odkryto w tym studiu jego niezwykły talent aktorski. Mógł więc z wielką świadomością obserwować to, co działo się z nim samym w procesie przyuczania do tego zawodu. Specjalnie używał słowa przyuczenie, gdyż od pierwszych dni miał szansę widzieć wielkich aktorów, całą galerię najsilniejszych talentów tego czasu. I grając z nimi, musiał w krótkim czasie, chcąc zaistnieć obok nich na scenie - przeniknąć ich tajemnice.
Pokazywał mi zresztą często, jak grają inni. Stał się mistrzem takiego pastiszu, który zawsze wymaga świadomości wiedzy, jak to jest zrobione. Dwa pierwsze tygodnie prób były katorgą. Niby wiedziałem o co w tej sztuce idzie, ale nie potrafiłem przetłumaczyć tego - właśnie to jest odpowiednie słowo - przetłumaczyć na aktorów. Nie był to przecież Strindberg, ale właśnie Durrenmatt parodiujący "Taniec śmierci" Strindberga. Łomnicki obserwował mnie pilnie, bo ze wszystkich artystów, z którymi pracowałem, on jeden najwięcej wiedział
O widowni i często pokazywał na przemian, jak będzie grał i czego spodziewa się w odpowiedzi od widza. Dostrzegł więc prędko moje zagubienie i postanowił dać mi następną po latach lekcję reżyserii. Odbyło się to zaraz na początku kolejnej rannej próby. Zobaczyłem wkraczających na scenę Łomnickiego i Andrzeja Łapickiego - rozmawiających dziwnym, nie istniejącym językiem, który najbardziej przypominał cofającą się taśmę dźwiękową na stole montażowym. Te słowa niczego nie znaczyły, ale wszystko wyrażały. Mówiły o namiętnościach, o gwałtownej potrzebie wyrażenia z siebie części co tam siedzi od lat uwięziona konwenansem dobrego wychowania i mieszczańskiego życia. Zobaczyłem wtedy granicę, od jakiej muszę zaczynać, jeśli chcę porzucić mój styl filmowo-teatralny, który uprawiałem dotąd. Bez tej lekcji nigdy nie mógłbym zmierzyć się z "Biesami" na scenie Starego Teatru, tak jak bez tej pierwszej nie byłoby "Popiołu i diamentu".
Tekst z "Gońca Teatralnego"