Kwiat na bagnie
"Merylin Mongoł" w reż. Zbigniewa Brzozy w bydgoskim Teatrze Polskim. Recenzja w Expressie Bydgoskim.
Bardzo dobre aktorstwo, świetna reżyseria i scenografia. Poruszające, żywe przedstawienie. "Merylin Mongoł" N. Kolady w reż. Zbigniewa Brzozy to duży sukces bydgoskiej sceny.
Merylin Mongoł jest brzydka i głupia, jej siostra pije, kochanek sponiewiera psychicznie i bije, a inteligent z miasta - zdawałoby się w I akcie jedyny moralnie czysty bohater sztuki - w II akcie wykorzystuje seksualnie zakochaną w nim dziewczynę i bierze nogi za pas. Bagno, moralna zapaść, "czernucha" - powiedzieliby rosyjscy krytycy niechętni dramaturgii Nłkołaja Kolady.
l taką "czernuchę" sugeruje bydgoska scena, zamieniona w ponure mieszkanie. W pokojach głównie łóżka, tylko to, co niezbędne do życia. Stare, zużyte, martwe. Sceniczna przestrzeń mieszkania otwiera się na klatkę schodową bloku, stąd - już poza sceną - obejmuje całe prowincjonalne miasteczko. Dalej sięga już tylko w wyobraźni bohaterów.
"Merylin Mongoł" (w oryginale "Murlin Murło", potoczne określenie brzydkiej dziewczyny) - tak nazywają Olgę w prowincjonalnym Szypiłowsku. Dziewczyna jest chora, inna jakaś (mówi, że widzi Boga), pokornie i cicho przyjmuje upokorzenia. Ludzie mówią - przygłup. Poniewiera nią Misza, słynący z chamstwa, prostactwa i ciężkiej ręki, lekceważy siostra Inna, a Aleksiej - przyjęty na pokój lokator, pisarz z ambicją moralnego uzdrowienia rosyjskiego społeczeństwa - odgania się od niej jak od natrętnej muchy. Wszyscy mają Olgę za nic, ale też i wszyscy na niej pasożytują. Biorą z niej, co chcą obarczają winą za swoje nieszczęścia i porzucają. A Olga zabiera ich ból...
Jeśli N. Kolada, wbrew opinii krytyków, którzy widzą w jego dramatach tylko ciemne strony życia, twierdzi, że jego sztuki są jasne i pełne miłości, to w "Merylin Mongoł" tylko Olga może być tego dowodem. Jednak aby tę jasność odkryć, trzeba przedrzeć się przez grubą powłokę jej wstydu, strachu, cichej rozpaczy. Wielka zasługa młodziutkiej, debiutującej na bydgoskiej scenie Moniki Obary, że tyle serca i psychologicznych niuansów udało jej się włożyć w postać Oli i w każdej kolejnej "odsłonie" coraz głębiej ją pokazać. Trzeba przyznać, że wszystkie role były świetnie zagrane, wzajemnie się dopełniając.
Ewa Jendrzejewska (w Teatrze Polskim jeden sezon, widzieliśmy ją w "Ryszardzie III" w reż. J. Głomba) zaprezentowała jako Inna dojrzałe aktorstwo najwyższych lotów. Na niej spoczęła odpowiedzialność za gorzki komizm sztuki i wykonała to zadanie perfekcyjnie - ani razu nie poprowadziła widza na manowce łatwego, pustego śmiechu, ani razu nie pozwoliła zapomnieć rozbawionej publiczności, że Kolada płacze nad swoimi bohaterami.
Po raz kolejny (może należałoby zacząć pisać "jak zwykle") nie zawiódł Paweł L. Gilewski - bez skrupułów pozbawił Miszę tego, co różni go od pozostałych bohaterów - świadomości własnego upadku i w ogóle jakiejkolwiek krytycznej refleksji nad sobą. Inna i Olga zdają sobie sprawę z umysłowej gnuśności i nędzy. Skarżą się na marazm małego miasteczka, gdzie rytm życia wyznacza robota w kombinacie przemysłowym, a najlepszą rozrywką jest wódka, gdzie przeraźliwe wrzaski kobiety bitej tuż za ścianą ludzie nazywają "muzyką Czajkowskiego" i nikt nie ośmieli się przyjść z pomocą. Miszy takie życie się podoba, Misza jest panem swojej pięści. l co najtragiczniejsze, tej ohydzie staje się coraz bliższy Aleksiej (Artur Krajewski). Człowiek kulturalny, inteligent, moralista, przy pierwszej próbie charakteru okazuje się być "małym Miszą".
Kolada chciałby, aby widz nie wychodził z teatru przygnębiony tym strasznym światem. "Wraz z bohaterami pragnę, by na bagnie zakwitł kwiat" - powiedział w jednym z wywiadów. W bydgoskim przedstawieniu kwiat był, ale czy na takim podłożu cokolwiek może się rozwinąć?