Dobro jest punkowe
"Triumf woli" Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzępki w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Katarzyna Oczkowska.
W "Triumfie woli" Monika Strzępka i Paweł Demirski zrezygnowali z cynicznego krytycyzmu, oraz wywlekania i przepracowywania traum, po to aby porwać się na rzecz arcytrudną - zrobić spektakl z pozytywnym przesłaniem. Co więcej - spektakl o dobru i o tym, że ono ostatecznie zwycięża. Nie brzmi to do końca przekonująco, a niejeden egzaltowany koneser pewnie z pogardą rzucił biletem wychodząc w trakcie przedstawienia. Rzeczywiście "Triumf woli" wzbudza skrajne emocje, powodując manifestacyjne reakcje widzów, bo w istocie można by mu zarzucić naiwność. Tyle, że to nie naiwność, ale absolutna bezpretensjonalność twórców, którym udało się to, co sobie założyli - spektakl spuszcza widzom prawdziwie pozytywny łomot.
Reżysersko-dramaturgiczny duet już na poziomie samego tytułu gra widzom na nosie, bo pierwsze pojawiające się w związku z nim skojarzenie to oczywiście propagandowy film ulubienicy nazistowskiego reżimu Leni Riefenstahl. Jednak "Triumf woli" został zupełnie wyczyszczony z tych negatywnych konotacji i od tego rodzaju poziomu zero twórcy zaczęli budować spektakl. Mamy za to inne kulturowe uwikłania, bo na scenie pojawia się Szekspir (a wszystko zaczyna się od burzy), który w glanach, spodniach w kratę i rozchełstanej koszuli prowadzi (oj, jak on prowadzi!) widzów przez całą narrację. Dla takiego Szekspira jak ten zagrany przez Krzysztofa Zawadzkiego można by zamiast blisko czterech godzin, zostać w Starym nawet sześć. Dramaturg towarzyszy bohaterom, którzy ocaleni z katastrofy lotniczej, rozbici na oceanicznej wyspie opowiadają historie oparte na autentycznych wydarzeniach. A są to opowieści na temat "pierwszych razów". Na przykład o Kathrin Switzer (Dorota Segda), kobiecie, która jako pierwsza przebiegła maraton, zmagając się przy tym z bandą "siurków w szarych dresach". Jest też historia samoańskiej drużyny piłkarskiej (Małgorzata Zawadzka), zdobywającej po latach porażek pierwszego gola albo człowieka (Juliusz Chrząstowski) odwiedzanego co roku przez uratowanego przez niego pingwina.
Świetnym wątkiem jest nawiązanie do strajku walijskich górników w latach 80. i poparcia udzielonego im przez gejów i lesbijki, a to wszystko w muzycznej oprawie granego i śpiewanego na żywo "There Is Power In A Union". Pojawia się tu jeden z najbardziej rozbrajających motywów spektaklu - w prawdziwie zjednoczonym uścisku ponad podziałami łączy się hetero-górnik i przedstawiciel "Gays Support The Miners". Tego ostatniego z wdzięcznym wąsem gra świeżo upieczony członek zespołu Starego Krystiana Durman. W innym momencie wciela się w on w prychającego i wierzgającego kopytkami ogiera, na którego grzbiecie mongolski chłopiec ma wygrać wyścig zapewniający przetrwanie jego wioski. Biegający po scenie kompulsywny dziewięciolatek w futrzanej czapie (w tej roli Marta Nieradkiewicz) dobrze wiedział co robi, bo kogo taki narwany koń nie poprowadziłby do zwycięstwa?
Zwrotnego wychwytu serotoniny, który Strzępka i Demirski stopniowo uwalniają nie jest w stanie zakłócić nawet grono sceptycznych tetryków z Człowiekiem, który nie umiał o sobie mówić dobrze i braćmi McDonald na czele (Marcin Czarnik i Krystian Durman). Ich zrzędzenie można porównać do tego, które mamy na podorędziu, choćby swoich teatralnych towarzyszy mówiących, że w ogóle to oni wyszliby ze spektaklu, ale muszą go później omawiać - no więc zostaną, aczkolwiek niechętnie. Twórcy starają się śmiechem rozbrajać taką postawę - i tę na scenie i na widowni. Zaklinanie rzeczywistości za pomocą machania łapkami z hasłem "I'm happy, I'm relaxed" i ataku śmiechu w wykonaniu świetnej Moniki Frajczyk staje się swoistą pracą u podstaw dla zatwardziałych cyników. Nawet totalnie przegięte momenty jak list do biolożki i działaczki na rzecz ekologii Rachel Carson (Dorota Pomykała) napisany przez wieloryby, czy wcielenie się w dobrą wróżkę Anny Radwan w "Triumfie woli" bronią się nad wyraz dobrze. Różowa sukienka, skrzydełka i różdżka bajkowej postaci, której na dodatek towarzyszy gigantyczny miś z dzieciństwa zyskują punkowy sznyt, bo klinem wbijają się cynizm rzeczywistości i oczekiwania wobec teatru jaki do tej pory proponowali Strzępka i Demirski.
Mimo wykorzystania (a może dzięki niemu) arsenału dobra, w który twórcy się uzbroili, pozostają oni paradoksalnie wywrotowi. O ile przyzwyczailiśmy się doświadczać traum i katastrof, o tyle szczere, pozytywne podejście wydaje się czymś absolutnie podejrzanym. A najlepszym podsumowaniem myślenia na temat teatru oraz relacji pomiędzy sceną a widownią było odegranie przez aktorów jeszcze raz, podczas braw "There Is Power In A Union".