Egzystencjalizm i kobiety
Na scenie parą rekwizytów, typowych dla jednego z tysiąca podobnych do siebie jak krople wody pokoi w wielkim biurowcu: maszyna do pisania, biurko, krzesło. W kolejnych aktach sztuki klatka tego pokoju przesuwa się na coraz to wyższe i wyższe piętra drapacza chmur, rosnącego w górę systematycznie i ciągle, wraz z rozrastaniem się zadań biura, absurdalnej instytucji ,,do spraw odpowiedzi na listy kondolencyjne przesyłane wdowom po zamordowanych prezydentach". W finale biurowiec sięga stu pięter i budzi w urzędniczkach przerażenie. Zachodzi obawa, że z tego mrowiska nie sposób się wydostać. Oderwany od natury, zawieszony sztucznie pomiędzy niebem a ziemią człowiek czuje się potwor nie samotny i bezradny. Jest to obraz współczesnej rzeczywistości Wielkiej Cywilizacji. Rzecz dzieje się w jednym z północnoamerykańskich miast - molochów, owych doskonale zautomatyzowanych systemów organizacji ludzkiego życia.
Dwie sekretarki, wysoko kwalifikowane siły biurowe, przez całe życie przepisują na maszynie ten sam tekst, wyrażający czyjąś wdzięczność za czyjeś współczucie. Akt serdeczny powtarzany mechanicznie milion razy odczłowiecza się na naszych oczach, stając się automatycznym, papierowym gestem, który zabija w urzędniczkach ich własną uczuciowość, paraliżuje myśli, pozbawia je twarzy. Już w I akcie Panna Winter (Danuta Ambroż) zdziera przyjmowanej do pracy Pannie Heavenly (Janina Jankowska) kapelusz ozdobiony kolorowymi kwiatami i oznajmia, że będzie obowiązywał uniform.
Jesteśmy w samym środku ponurej groteski współczesnego życia i czujemy, że dotyczy nas ona osobiście, choć Wielka Cywilizacja na skalę amerykańską wraz ze swą problematyką moralną nie mieści się w naszych społecznych doświadczeniach. Za to mieści się w nich odwieczna i współczesna wiedza o złożoności stosunku człowieka do człowieka, jako istotnej treści ludzkiej egzystencji.
I także tutaj, w sztuce Hansa Krendlesbergera, najważniejszą sprawą jest niejednoznaczny od początku do końca, nabrzmiały przeciwstawnymi często uczucia mi, wahający się pomiędzy nienawiścią a miłością, między sadystycznym okrucieństwem a współczuciem, stosunek dwu żyjących obok, zależnych od siebie nawzajem i samotnych, prowadzących przez całe życie grę o władzę, starzejących się kobiet. Tylko we dwie przez kilkadziesiąt lat w jednym pokoju stały się nawzajem dla siebie piekłem, jak trójka bohaterów drą matu "Przy drzwiach zamkniętych" Sartre'a, podejmowały na własną rękę próby, by stąd wyjść, próby bez powodzenia, ponieważ w gruncie rzeczy nie umiały naprawdę pragnąć wyzwolenia, przeciwnie, kochały te nie wolę w zamkniętym błędnym ko le bez perspektyw i nadziei. Oto jeszcze jedna współczesna wersja ludzkiego losu, zbliżona w swoim kształcie do tragicznych wizji Samuela Becketta, motyw nie jedyny, lecz wybijający się w tej sztuce, zwłaszcza w jej akcie II, niewątpliwie najlepiej napisanym, którego zakończenie brzmi tak klarownie i ostatecznie, jakby było finałem całej tej historii. Panna Winter. owa władcza sekretarka, z początku I aktu załamuje się, ma dosyć, stała się ludzkim strzępem podporządkowanym drugie mu ludzkiemu strzępowi, upokorzonym i lękliwym, a teraz pro testuje i chce odejść. Lecz to tył ko chęci, ostatnie złudzenia, wy starcza cokolwiek pozornie ważnego, jakieś nowe wspólne "zadanie", by ją w tym pokoju, przy tej drugiej, znienawidzonej zatrzymać.
W II akcie ujawnia się dojrzałe, świetne aktorstwo obydwu wykonawczyń. Danuta Ambroż jako Panna Winter w I akcie była może agresywna w sposób zbyt otwarty. I oto teraz widzimy ją łaszącą się o okruch serdeczności lub zmiłowania, pokorna do obrzydzenia, wysterylizowaną z godności, nędzną i w tym upadku odrażającą. Lecz kiedy jej nędza nie budzi nawet litości, tylko drwinę, zdobywa się jeszcze raz w imię swego człowieczeństwa na akt protestu. Ambroż buduje swoją rolę konsekwentnie i odważnie, sięga do gestów naturalistycznych, w jej Winter jest od początku do końca coś zwierzęcego, może drastyczna jaskrawość gestu i mimiki, (poszturchiwań, pocałunków w usta, mlaskań i uderzania się ręką w głowę), to nadaje postaci rysów nadrealistycznych i groteskowych. Z innego tworzy wa kształtuje swoją Heavenly Janina Jankowska. Podobnie jak poprzednim kobietom z granego przez nią współczesnego repertuaru ("Lekki ból", a zwłaszcza "Elly i wesoła kompania"), tak i tej postaci towarzyszy w sposób dyskretny klimat liryzmu i poezji. Ta dojrzała kreacja zdaje się mówić, że aktorka znajduje się w dobrym okresie twórczym. Poprzez aktorstwo Jankowskiej bardzo silnie przenika do naszej świadomości pewna dosyć istotna prawda sztuki Krendlesbergera, że te dwie nieszczęsne istoty, niszczące się nawzajem w klatce wspólnego pokoju, to kobiety, sentymentalne, łatwowierne, pełne od początku do końca ukrytych marzeń, ciepłe i zmysłowe. Właśnie ta "kobiecość" broni je przed rozpaczą. Dwie stare panny na pięć przed dwunastą myślą o fatałaszkach i układają wzniosłą powieść miłosną.
Dramat egzystencjalny z klimatu Kafki, Sartre'a i Becketta kończy się u Krendlesbergera na akcie H. W tym miejscu mogłaby ostatecznie spaść kurtyna bez szkody dla naszej wiedzy o życiu. Ale wtedy opuszczalibyśmy teatr w poczuciu beznadziejności, gdy tymczasem autor, czyniąc bohaterkami dramatu kobiety, już sugerował pewną nadzieję. Chcąc uwypuklić humanistyczny motyw sztuki, pisze więc akt III, który zamyka się zdaniem finalnym zbyt łopatologicznym: "a może jednak mogłam jej pomóc?"
Precyzyjna reżyseria Romany Próchnickiej koncentruje się głównie na jaskrawym zarysowaniu wzajemnego stosunku dwu kobiet, skazanych na siebie poprzez wspólne wykonywanie "zadania". Dotykalną, niezwykle bliską widzowi prawdę ich tragedii osiąga się dzięki rozegnaniu jej w konwencji groteski. Publiczność od czasu do czasu nie może wprost powstrzymać się od śmiechu. Tak komiczne na zewnątrz wydają się również nasze własne życiowe zapasy i podchody. Największym atutem Próchnickiej jest staranna praca z aktorami. Wykonawczynie od początku do końca rozumieją stawiane im zadania, toteż ich indywidualności i inwencja współgrają zgodnie z zamysłem reżysera. W tym spektaklu mamy do czynienia z prawdziwym koncertem gry aktorskiej, z prezentacją rzadkiej na naszej scenie sprawności warsztatu, tak odrębnego u obydwu aktorek, który w obydwu wypadkach posłużył do stworzenia interesujących kreacji w jednym z ciekawszych przedstawień tego sezonu w zielonogórskim teatrze.