W STS-ie — Różewicz
Wydoroślał nam ten teatr i — zmienił nieco swoje oblicze. Nadal jest, co prawda, przekorny, nadal też utrwala swój kontakt z widownią, tyle że zaczyna korzystać również z przywilejów placówki zawodowej, co wpływa na pozycje repertuarowe. Obok stałego powiązania z niewielką co prawda, ale wypróbowaną stawką aktorów, bywają tu także występy gościnne i zlecone reżyserie.
Co powiedziawszy, należy przystąpić do oceny nowej premiery tegoż Teatru. A rzecz jest trudna, bo nie chciałoby się zbyt wybrzydzać, a nie wolno pozostać nieobiektywnym. Ba, gdybyż się udało zapomnieć o porównaniach — o kształcie tej samej sztuki, tyle, że w innej realizacji, którą tak przecież niedawno oglądaliśmy w stolicy, Kazimierz Braun pokazał Akt przerywany Tadeusza Różewicza w sposób tak zaskakująco trafny i tak pełen inwencji, że po tamtej lubelskiej premierze każdy, kto próbuje mocować się z tą „komedią niesceniczną”, odczuwa zapewne coś, co można nazwać tremą, lub — może właśnie chce być „przekorny”.
Różewicz pojawia się w STS-ie już po raz drugi, w tę nową inscenizację Aktu przerywanego Helmut Kajzar włożył pracy niemało i sporo inwencji. Uzyskał aprobatę widowni, która miejscami reaguje żywo, czasem spontanicznie. Trzeba przyznać, że bawi się jednak przede wszystkim nie sytuacjami wymyślonymi przez reżysera, a zabawą którą zgotował sam autor. Jesteśmy z nim (nareszcie!) jednomyślni: stary tradycyjny teatr chociaż funkcjonuje nie może być już ani frapujący, ani odkrywczy. Wobec tego ironia jest na miejscu, a drwina pewną prawidłowością.
Typ teatru, który proponuje Różewicz (pisano o tym wielokrotnie), ów model realistyczno-poetycki, aby się sprawdził, musi być poparty i uzupełniony działaniem scenicznym. Niejako samoistnym, często nawet płynącym obok słów, tyrad, długich kwestii polemiczno- postulatywnych autora. Działań było w tym przedstawieniu zbyt mało, zbyt dużo natomiast pustych miejsc, których nie udało się zapełnić ani nastrojem, ani grą aktorów. Z wyjątkiem Zofii Rysiówny, która kreując (gościnnie) rolę Czerstwej Kobiety, umiała wydobyć walor komediowy tej postaci, nadając mu różne, nierzadko zaskakujące odcienie. Niezwykle to ciekawe, co proponuje aktorka i daleko odbiegające od jej ostatnich wcieleń aktorskich. Trzeba znać i wyróżnić pracę Jana Stanisławskiego w roli Autora — tak jak trzeba ze smutkiem stwierdzić, że finał tego spektaklu jest jego najsłabszym punktem. Jest po prostu pusty i — nic nie mówiący. Ogromna szkoda!