Artykuły

Szczęście, czyli ułuda

U Czechowa zawsze to samo i zawsze to, co naj­ważniejsze: pogoń za szczęściem, marzenie o po­goni, choćby i nieuchronna katastrofa. Taki jest "Wujaszek Wania", którego wszyscy bohaterowie pono­szą klęskę. No, może tylko Maman (Barbara Dobrzyń­ska) jest zbyt mało rozgarnięta, aby zauważyć kata­strofę. Jak do tego dochodzi, możemy obserwować w warszawskim Teatrze Polskim, gdzie inscenizacji podjął się wybitny rosyjski pedagog i reżyser, laureat Międzynarodowej Nagrody im. Stanisławskiego, prof. Wieniamin Filsztyński. Rezultat jego współpracy z zespołem teatru może przyprawić o zawrót głowy. Oto teatr, któremu młoda krytyka napisała już daw­no artystyczny nekrolog, okazuje się nad podziw ży­wy, poruszający, pod każdym względem wzorcowy. To po prostu olśniewający spektakl, który dezawuuje wszystkie wydumane przy komputerze opinie o śmierci teatru dramatycznego. Bez żadnych prze­bieranek, udawanek, uwspółcześniania na siłę Filsz­tyński buduje zdyscyplinowany spektakl, który aż kipi od emocji. Wszystko tu się ze wszystkim zgadza. Je­żeli błyska i grzmi, to podwiewa też firankę. Jeśli So­nia zdejmuje kalosze, to potem je wkłada, jeżeli ma być herbata, to samowar musi być ciepły, a jak stara niania (Łucja Żarnecka) robi skarpety, to wie, jak się posługiwać drutami.

Wszyscy aktorzy grają jak natchnieni, jakby wstąpi­ła w nich nowa energia. Astrow Tomasza Borkowskie­go to kreacja, nie waham się tego powiedzieć, wybit­na. Aktor odnalazł idealną formę wyrażenia osobliwo­ści bohatera, w którym ścierają się tęsknota za wiel­kim czynem, za pełnią życia, z ciężarem pospolitości. Smutek i trwogę, które go ogarniają, pokrywa uśmiechem, towarzyskim polorem. W kulminacyjnej scenie rozmowy sam na sam z Heleną (Małgorzata Lipmann) nerwowymi "gryzami" pochłania jabłko - to niemal jedyny znak trawiącej go namiętności. A kiedy na ko­niec, już odtrącony i przegrany ma odjeżdżać, próbu­je zbliżyć się do zapomnianych przyjaciół, Wujaszka i jego siostrzenicy Soni (Katarzyna Stanisławska), nie­szczęsnego Tielegina (Dominik Łoś), nawet Maman, ale na próżno, już do nich nie należy.

Podobnie w zachwyceniu można komentować rolę Mariusza Wojciechowskiego (Wujaszek Wania), nieznośnie drwiącego z otoczenia, a w środku nie­mal martwego, Krzysztofa Kumora (Sieriebriakow), który jako emerytowany profesor pasożytuje na otoczeniu, którym pogardza i którego nawet nie chce zrozumieć. I tak do końca obsady.

Sztuka trwa 4 godziny, ma 3 przerwy, i ani minu­ty za długo. Po każdej przerwie łoskot bębna i tęsk­ne nuty przywracają nastrój, a światło, rosnąc i ob­umierając, wyznacza pory dnia. Na koniec robotni­cy teatralni w strojach parobków zamykają wielkimi drewnianymi osłonami czwartą ścianę pudełka drewnianej sceny, wybudowanej na wielkiej scenie Teatru Polskiego, gdzie zmieściła się także cała stukilkudziesięcioosobowa widownia.

Prawdziwy cud: reżyser spotkał aktorów. I miał tekst. Niezłego autora.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji