Artykuły

GOMBROWICZ PO LATACH. Rozmowa z Arturem Sandauerem

W bieżącym numerze Teatru chcielibyśmy zwrócić uwagę PT Czytelników przede wszystkim na wypowiedź Artura Sandauera. Rzecz podwójnie ciekawa, jako że dotyczy "Ślubu" Gombro­wicza, a zatem mówi o autorze, którego Sandauer jest chyba najwybitniejszym w Polsce znawcą. I właśnie dlatego potrafi wycenić ów "Ślub" rzeczowo, spokojnie, obiektywnie, nie zaś na czworakach, jak to czynią poniektórzy "spece od wszystkiego" (recenzent Argumentów wywodzi np. z tego "Ślubu" całą nieo­mal powojenną dramaturgię polską z Grochowiakiem, Mroż­kiem, Kajzarem i Łubieńskim; recenzent Literatury ogłasza "Ślub" za najwybitniejszy utwór dramatyczny powojennego XXX-lecia! - jakże łatwo o zachwyty, gdy wiedza o przed­miocie skrzydeł ku ziemi nie obciąga!). Do spektaklu Jerzego Jarockiego - jako że wypowiedź Sandauera koncentruje się głównie na sprawie tekstu - wrócimy w następnym numerze Teatru, teraz wypada jeszcze zaanon­sować kilka dalszych pozycji w numerze bieżącym. Janusz Głowacki zabiera głos w naszym cyklu-rzece "Pisarz a teatr"; mówi bardziej jako autor "Wirówki nonsensu", niźli "Cudzołóstwa ukaranego"; w tym tkwi też przewrotny walor jego zadziornej i pobudzającej do polemik wypowiedzi. A sam cykl zaczyna się już coraz głośniej dopominać o redakcyjne podsumowanie, jako że na styku dwóch dyscyplin (teatru i li­teratury) nagromadziło się sporo zatorów. Warto by je pona­zywać i spróbować przekazać na out. I jeszcze dwa arcyciekawe wypady w niedawną przeszłość: Włodzimierz Sokorski pisze o Zelwerowiczu, Henryk Szletyński wspomina okres, kiedy z powojennych gruzów odbudowywało się życie teatralne w wyzwolonym Wrocławiu. Gdy rozpoczy­naliśmy naszą ankietę XXX-lecia, wprowadziliśmy tam od ra­zu rozróżnienie materiałów problemowych i anegdotyczno - wspominających: tekst Szletyńskiego mieści się w drugiej ka­tegorii, stanowiąc atoli piękny dowód na to, jak wspomnienie ożywia przeszłość, przekazując całą jej złożoność i barwność.

Jakie są Pana wrażenia po warszawskiej premierze Ślubu Gombrowicza? Czy jest ona zwy­cięstwem Gombrowicza-pisarza czy też jego klęską?

Nie uważam się za znawcę teatru i chciałbym mówić o "Ślu­bie" przede wszystkim jako o dzie­le literackim, o Gombrowiczu sa­mym, o swoim wreszcie do niego stosunku. Dobrze się stało, że na­reszcie wystawiono "Ślub" po prze­szło dwudziestu latach od chwili jego powstania. Zdaje się, że pro­wadzony przez panią Gombrowiczową w oparciu o niepisany testament pisarza bojkot Polski ma się ku końcowi. Próbowałem kiedyś z nią pertraktować na te­mat opublikowania w Polsce je­go dzieł, ale rozmowy nie zakoń­czyły się pozytywnie. Cieszy mnie, że co nie udało się mnie, udało się Holoubkowi. Inscenizacja Jerzego Jarockiego - bardzo dobra. W dużej mierze zasługa to Krystyny Zachwato­wicz, która projektowała dekora­cję i kostiumy. Dobrze jest przy tym ten "Ślub" grany, zwłaszcza w wykonaniu Piotra Fronczewskie­go znakomity jest Henryk. Akto­rzy zrealizowali to, czego doma­gał się Gombrowicz: aby dramat zawarł się między człowiekiem a jego słowami. Sami zdają się zas­koczeni tym, co im się powiedzia­ło; własne słowa stawiają ich w niespodziewanych sytuacjach. Dobry jest Józef Nowak jako Oj­ciec, dobra i Matka w wykonaniu Ryszardy Hanin. Niezwykle cha­rakterystyczne były reakcje publiczności. Trudno powiedzieć, czy wszyscy obecni na premierze zna­li sztukę; w każdym razie reago­wali przede wszystkim na to, co pobrzmiewało jakąś, oczywiście niezamierzoną przez autora, aluzją aktualną. Były to reakcje zupeł­nie przypadkowe; mnie to trochę śmieszyło.

Czy to, co Gombrowicz pisał niegdyś: "Ślub jest senny i pija­ny i szalony, ja sam nie umiał­bym odczytać go w całości, tyle tu mroku" - potwierdziło się w inscenizacji warszawskiej.

Sens sztuki jest obecnie jasny. Po przemianach, jakie zaszły w teatrze, "Ślub" napisany prawie 30 lat temu już nas nie zaska­kuje - tym bardziej, że mamy szczegółowy komentarz autora, którego śladem poszła też war­szawska inscenizacja. Co mnie natomiast w "Ślubie" drażni, to nadmiar rezonerstwa, który spra­wia, że sztuka się rozpada. Pierw­sza część przedstawienia (łącząca I i II akt) jest literacko o wiele lepsza od drugiej (III akt). W re­zultacie nie ma gradacji. Nigdy ze Ślubem nie wiązałem takich nadziei, jakie wiązał sam autor i nigdy specjalnie go nie podzi­wiałem. Jeżeli pisałem o Gombrowiczu, to tę, dla mnie dość wątpliwą, sprawę pomijałem. Podobnie jak sprawę "Operetki", która jest dla mnie jeszcze o wiele słabszym od "Ślubu" utworem. To, że wystawia­no ją w Paryżu, podobno z po­wodzeniem, mało mnie wzrusza. O tych sukcesach zagranicznych docierają do nas często legendy a nie informacje.

Twórczości Gombrowicza towa­rzyszył Pan przez wiele lat. Jak układały się Pana stosunki z pi­sarzem?

Moja przyjaźń z Gombrowi­czem - bo była to przyjaźń - miała charakter nierówny i na­pięty. Odkryłem dla siebie Gombrowicza jeszcze w 1936 roku, a nasza bliższa znajomość nastąpi­ła dzięki Brunonowi Schulzowi w 1939 roku. Wtedy napisałem je­den z pierwszych artykułów kry­tycznych o "Ferdydurke" i wtedy także pojawiłem się w bliskim to­warzystwie Gombrowicza. Póź­niej, przez cały okres, kiedy dzie­ła jego nie mogły się ukazywać, wspominałem o nich, ustnie i pi­semnie, gdzie tylko mogłem, twierdząc, że to jedyna szansa na­szej literatury na zdobycie rynku światowego, co też okazało się prawdą. Pierwszy w 1956 roku w rozgłośni Polskiego Radia powie­działem o nim "duma narodu pol­skiego" (czego ślad znajduje się w Dzienniku). Następnie w la­tach 1956-58 zacząłem kampanię o Gombrowicza. Toczyła się ona nie tylko na gruncie polskim, ale i zagranicznym; opublikowałem o nim dwa studia w Temps Modernes. W ostatnim okresie życia Gombrowicz był na mnie, jeśli nie obrażony, to urażony, ponie­waż skrytykowałem ostro jego ostatnią wówczas powieść "Porno­grafię". Akceptować jej nie mogłem i do dziś nie akcep­tuję. Wydaje mi się, że to po­myłka w drodze twórczej Gomb­rowicza.

A czym można by ją tłuma­czyć?

Gombrowicz, najznakomitszy chyba prozaik polski okresu mię­dzywojennego jest nim przede wszystkim w tych dziełach, które napisał w Polsce. Podobnie jak dawni pisarze emigracyjni, oderwał się w końcu od narodu, który miał przecież swoją dal­szą historię. Ten olbrzymi talent nie uniknął zesztywnienia. Obse­sją jego stała się pewna warstwowo i klasowo uwarunkowana problematyka. Mamy ją w "Trans-Atlantyku", mamy w "Porno­grafii", mamy i w "Ślubie". Tak czy owak - głównym bohaterem, podmiotem lirycznym "Ślu­bu" jest szlachecki Synek - Hen­ryk. Gombrowicz na pewno za­przeczyłby temu twierdząc, że to utwór uniwersalny, że to, o czym mówię nie jest w nim najważ­niejsze, bo najistotniejsza jest sprawa międzyludzkiej formy. A jednak problematyka "Ślubu" - próba przywrócenia dziewictwa zhańbionej dziewczynie przez wmówienie otoczeniu, że jest dziewicą i przez sterroryzowanie go - jest już anachroniczna, tak samo jak anachroniczna jest problematyka "Pornografii" - historyjka dwóch panów, którzy - podczas gdy w kraju płoną piece krematoryjne zajmują się erotycznym podniecaniem mło­docianej pary. Rozumiem, moż­na było za okupacji tarzać się w rozpuście, ale trzeba było tę rzeczywistość zauważyć: na tym polega nietaktowność "Pornogra­fii". W "Ślubie" razi mnie co in­nego - pewne objawy zesztyw­nienia. Jest to - o dziwo! - dramat z tezą: ma on cechy po­wiastki czy sztuki XVIII-wiecznej. To rezonerstwo sprawia, że autor posuwa się do streszczenia dramatu, podaje jego program i ideologię, co ożenione jest w najdziwniejszy sposób z surrea­lizmem. Wychodzi całość, dość potworkowata. Trzeba się zdecy­dować - albo się wykłada dok­trynę, albo się przedstawia fantasmagorię. "Ślub" jest zbyt senny i zbyt rozbudzony, zanadto pija­ny i zanadto trzeźwy. Najlepszy­mi pozycjami Gombrowicza po­zostają nie sztuki, lecz powieści: "Ferdydurke" i "Trans-Atlantyk", opowiadania Bakakaj, czy wresz­cie Dziennik, którego zwłaszcza tom pierwszy jest świetną książ­ką. "Ślub" i "Operetka" to rzeczy raczej chybione.

A Iwona, księżniczka Bur­gunda"?

Nie, gdyż powstała ona w 1937 r., przed owym zesztywnie­niem, o którym mówiłem. Gomb­rowicz w pewnej chwili stał się doktrynerem, przestał się odświeżać, stracił kontakt z rzeczywistością. Widać to nawet w Dzienniku. Jego przeżycia w Argentynie nie przyniosły mu właściwie nic no­wego. Nie zauważył, że rodzi się tam znakomita literatura, która dopiero teraz do nas dociera. Gombrowicza to nie interesowa­ło, jako że nałożył on na Argen­tynę problematykę polskiej "nie­dojrzałości", która przesłoniła mu żywy kraj. Jest to problem pisarza na emigracji - zwłasz­cza polskiego. Pisarz, piszący w języku światowym, Joyce na przykład, może funkcjonować i gdzie indziej, jako że pozwalają na to aura kulturalna i zasięg języka. Ale nie zazdroszczę tej sytuacji pisarzowi polskiemu, na­wet gdy dostaje nagrodę w wy­sokości dwudziestu tysięcy dola­rów. Nie wiem, co by się działo z Gombrowiczem, gdyby wrócił do Polski - być może, działoby się niedobrze. Źle się jednak stało, że przebywając za granicą nie mógł włączyć się w literatu­rę krajową. Starałem się go włączyć i początkowo mi się to udawało. Za moim poduszczeniem zaczął drukować w kraju, przesyłał na moje ręce fragmen­ty Dziennika, ja zaś zamieszcza­łem je w prasie krajowej. Ale trwało to krótko i z powodu nie ode mnie zależnych przeszkód, kontakt rychło się urwał.

Co sądzi Pan o sukcesie lite­rackim Gombrowicza za grani­cą - grywa się tam przecież jego sztuki, wydaje książki?

Jeżeli chodzi o wypowiedzi krytyków zagranicznych, których przegląd można znaleźć w tomie wydawnictwa "L'Herne", po­święconym Gombrowiczowi, wy­daje mi się, że niewiele rozu­mieją oni z Gombrowicza. Pozostaje jednak dla mnie za­gadką, w jaki sposób, nie rozu­miejąc istoty tego pisarstwa, wyczuwają jego wielkość. A dlaczego nie rozumieją twór­czości Gombrowicza? Odpowiedź jest prosta - nie znają polskich jej odnośników: naszej nierów­ności kulturalnej, naszej tande­ty, naszego kultu dla literatury patriotyczno-umoralniającej. Dla nas pojęcie "upupienia" jest jasne, tak samo jak pojęcie "ro­bienia gęby", czyli - jak dziś mówimy - "wrabiania". Te pod­stawowe dla Gombrowicza poję­cia funkcjonują tylko w ob­rębie naszej kultury. Co nie zna­czy, oczywiście, jakoby twórczość Gombrowicza nie miała znacze­nia uniwersalnego - tyle tylko, że trzeba znać jej podglebie. Podobnie nie sposób zrozumieć "Ulissesa" Joyce'a, jeżeli się nie wie, co to Irlandia.

Jakie miejsce, Pana zdaniem, zajmuje Gombrowicz w polskiej literaturze?

Losy Gombrowicza w Polsce zależą w tej chwili od p. Gombrowiczowej, od tego, czy roz­luźni ona swoją "miortwuju chwatku". Na razie mówię pol­skiej młodzieży na polskim uni­wersytecie o wielkości polskiego pisarza, którego ta prawie nie czyta z braku edycji. Gombro­wicza wydano u nas tylko raz w 1957 roku i odtąd został grun­townie "zaczytany". Gombrowicz nigdy komunistą nie był i za ta­kiego się nie uważał, ale były okresy (zwłaszcza 1957-58) kiedy np. w listach do mnie Polskę Lu­dową wyraźnie kokietował. Gombrowicz to najwybitniej­szy pisarz dwudziestolecia, a może i więcej. Powiedział on moc rzeczy bardzo dla nas waż­nych, sformułował moc równie istotnych pojęć, nauczył nas no­wego stosunku do tradycji. Stoi on u kolebki pewnego wyz­wolonego sposobu myślenia, cha­rakterystycznego dla współczes­nego Polaka. Gombrowicz jest pragmatystą, pisarzem, który uczy bezlitosnego realizmu, wro­giem wszelkiego rodzaju naro­dowych czy religijnych zakła­mań. "Ślub" jest m.in. deklaracją ateizmu: uczy, że kościół pow­staje tylko między ludźmi. Czło­wiek poddany jest temu, co two­rzy się między ludźmi i "nie ma dla niego innej boskości, jak tyl­ko ta, która z ludzi się rodzi". Pisarzy tak wyzwolonych wielu nie mamy...

Rozmawiała BARBARA OSTERLOFF

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji