Biedni głusi, bo nie słyszą
Po dwukrotnym obejrzeniu "Ślepców", po uważnym wczytaniu się w teksty recenzji, doszedłem do wniosku, że nadal znajduję się na początku drogi, która prowadzi stromo, do jasności i poznania. Najchętniej nie stawiałbym tu żadnych ocen, a wrażenia, jakie wyniosłem z prapremiery w Teatrze Wielkim, wyraziłbym najstosowniej w wyliczeniu wątpliwości i postawieniu wielu znaków zapytania.
Czy nowy utwór Jana Astriaba można nazwać operą? Bo czy wszystko, co się wystawia w gmachu opery, musi być operą? Czy zresztą, kwalifikacja gatunkowa tego utworu stanowi warunek jego właściwego zrozumienia i oceny? Krytycy tu nie mają skrupułów: jak coś im nie pasuje do określenia "opera", nazywają to po prostu moralitetem bądź dramatem, choć nic z tego nie wynika. Krytycy zamykają się w postawie ni to biernej, ni to czynnej, co grozi niezdolnością dostrzeżenia zarówno nowatorstwa dzieła jak i jego wtórności. Współczesne kino - dla porównania - od wielu już lat powstaje w próżni między - i ponadgatunkowej i wcale przez to nie traci na sugestywności. Podobnie ze "Ślepcami", którzy w bardzo ogólnym sensie spełniają przecież wymogi widowiska muzycznego, posiadają bowiem pewną własną realność, polegającą na grze namiętności, w której uczestniczymy poprzez akcję dramatyczną, muzykę i słowo, które w tym konkretnym wypadku - ze względu na swoją symbolistyczną proweniencję - samo w sobie objawia szczególne walory muzyczne, zwłaszcza, że tekst Maeterlincka podano w tłumaczeniu "z epoki", w przekładzie naszego czołowego symbolisty, Zenona Przesmyckiego. Stąd częste przechodzenie deklamacji w zaśpiew w połowie tej samej frazy zdaniowej... Tu rodzi się wątpliwość następna, wcale nieobojętna dla oceny dzieła. Libretto "Ślepców" mianowicie to tekst preparowany, spiętrzony i niejednorodny, w którym spotykają się fragmenty różnego pochodzenia i wartości: urywki dramatu Maeterlincka obok wiersza Julesa Supervielle'a, czy Zdzisława Łączkowskiego, a nad wszystkim unosi się tajemnicze "przesłanie" Lecha Terpiłowskiego - tak jakby całe libretto (scenariusz?) przez niego przygotowane i cała partytura nie była w sumie autorskim przesłaniem - jego i Astriaba? Poza tym Maeterlinck i Supervielle do siebie przystają, bo reprezentują ten sam kierunek poetycki, tę samą klasę poetycką, ale Łączkowski, poeta pośledni, co tu robi Łączkowski? Supervielle dramatyzuje pojęcia abstrakcyjne - czas i przestrzeń, wspomnienie i żal występują u niego jako elementy jakiegoś kosmicznego dramatu, poszerza w ten sposób i wzbogaca tekst Maeterlincka - ale Łączkowski? Ten wprowadza jeno szum informacyjny, wzmaga eklektyzm i mglistość idei przewodnich libretta. Cokolwiek by powiedzieć o nadrzędnej roli muzyki w widowisku operowym, jedno zawsze pozostaje pewnością: gdy libreciście udało się podjąć temat bogaty w twórcze bodźce, od razu odczuwało się głębię i prawdę wyrazu. I na odwrót.
Libretto "Ślepców" powstawało w sposób osobliwy: poprzez odejmowanie (tekstu Maeterlincka) przy jednoczesnym dodawaniu (wierszy "obcych"), co jednak nie zawsze dawało efekt intelektualnej równowagi i przejrzystości, wprost przeciwnie, skłaniało twórców raz po raz do niebezpiecznej ucieczki w mglistą krainę znaczeń, wędrówek donikąd pośród symboli, nastrojów, znaków i niepokojów. Akcja sztuk Maeterlincka, dość chętnie w pewnym okresie przerabianych na libretta oper i baletów (Debussy, Dukas, Schonberg, Burian, Abranyi, Chlubna i in.), z reguły rozgrywała się w niewiadomym miejscu i czasie; jak pisał Adam Ważyk "prezentowała postacie, których życie jest tylko znakiem, symbolem, aluzją do niepokoju duszy ludzkiej pod brzemieniem przeznaczenia i śmierci. Układ obrazów i zdań miał wywoływać nastrój niepokoju, znużenia duchowego, rozproszonego i czasem niejasnej nadziei. Wszystko to zmierzać miało do jednego: do wyrażenia w języku ludzkim, sprowadzonym do swego istotnego rytmu, tajemniczego sensu naszego bytu".
Te deklaracje zwietrzały już dziś do imentu. Dalsze zagęszczanie tych mgiełek stało się dla dzisiejszego adaptatora zajęciem beznadziejnym - można je co najwyżej rozrzedzić, rozłożyć na czynniki pierwsze i to co mętne odrzucić. Terpiłowski postąpił właśnie w ten sposób, tyle że - jak się rzekło - to co mu z Maeterlincka zostało, postanowił na swój sposób wzbogacić (?), uwspółcześnić (?).
W wyniku tych zabiegów idee moralne "Ślepców" chwilami wydają się łatwe do odczytania. Ślepota bohaterów ma tu charakter nie tyle fizyczny, co duchowy: jest rodzajem kalectwa, brakiem wrażliwości na drugiego człowieka, chłodem wewnętrznym bliskim stanowi śmierci, którego źródłem jest wszechobecny Zły Omen, skrywający się przewrotnie w jakże powabnym ciele kobiety. Zło, które rządzi światem, wynika z nas samych, zostało nazwane po imieniu w końcowej partii chóru: "Przechodzimy obojętnie, przechodzimy obok, potrącamy się, omijamy, a nikt nikogo nie widzi". Jesteśmy ponadto skłóceni, podzieleni nieledwie w wymiarze metafizycznym - co reżyser, niestety, dopowiada wręcz brutalnym chwytem inscenizacyjnym, mianowicie opuszczeniem z łoskotem żelaznej kurtyny, co w tej kameralnej operze wybija się jako niesłychanie mocny środek wyrazu. Jeżeli wydarzenie powyższe próbować rozszyfrować w poetyce symbolizmu, już to samo może doprowadzić do interpretacyjnego szaleństwa. Symbol bowiem w tym wypadku stanowi konstrukcję dwupoziomową, której sensy nie wyczerpują się w znaczeniu danym bezpośrednio, są ukryte na poziomie drugim. Można więc brnąć w nieskończoność, domyślając się co symbolizuje owa żelazna kurtyna, by w końcu dowiedzieć się, że nawet dziecko może znaleźć w niej przejście, albo raczej wyjście na lepszy, słoneczny świat. Ten finał zresztą, zaczynający się cudowną muzyką (saltarella na flecie, towarzysząca pojawieniu się Dobrego Omenu - dziewczynki ze skakanką), trąci melodramatycznym, tanim optymizmem, nie wynikającym jakoś z dotychczasowego przebiegu akcji. Sentymentalna nadzieja nie stanowi żadnego antidotum na kosmiczny pesymizm poprzednich scen. Tworzyły one świat zamknięty, jednorodny, obecność ślepców, ich bezbrzeżny smutek, ich poruszające lamenty dały widzowi wiele do myślenia, sprowadziły nań katharsis - więc po co jeszcze ten finał w modnym stylu "życie po życiu"? Stworzyć dziś operę, to wielki mozół szukania nowych rozwiązań. Mozół ten obowiązuje też i publiczność, która musi się w tym sama odnaleźć, nawet za cenę rozterek i jawnych pomyłek. Jedna z postaci wypowiada zdanie, że ludźmi naprawdę nieszczęśliwymi są głusi. Biedni głusi, bo nie słyszą, ślepi natomiast mają wyostrzony słuch. Otóż wydaje mi się, że "Ślepców" lepiej się słucha niż ogląda. Jeżeli zamknąć oczy, lepiej słyszy się ekspresyjną muzykę Jana Astriaba, stanowiącą ramę i podłoże całej dramaturgii spektaklu, lepiej też odbiera się piękny śpiew Joanny Kozłowskiej i Krzysztofa Szanieckiego. Zamykając oczy, traci się co prawda obraz nieskazitelnej sylwetki Ewy Iżykowskiej (Ślepa wariatka) i wzniecającej erotyczny niepokój, Elżbiety Nowaczyk (Zły Omen), ale jednocześnie nie widzi się marnych pomysłówł inscenizacyjnych i scenograficznych: świetlistej dziury w żelaznej kurtynie, okropnej głowy myśliciela odsłoniętej w finale widowiska, a także ponurego plakatu wymyślonego przez Mariana Jankowskiego, absolutnie sprzecznego z wymową przedstawienia, bo wyobrażającego ni to ślepy zaułek, ni to obozową ścianę śmierci.
Z jednej strony tyle dobrego w tej operze, zwłaszcza muzyki i śpiewów chóralnych, znakomitego tańca, no i orkiestry tak pieczołowicie przygotowanej przez Antoniego Grefa, a z drugiej tyle chropowatości libretta i niespójnych idei inscenizacji. Chyba miał rację Einstein, gdy napisał, że nasz wiek zbyt często cechuje perfekcja środków przy jednoczesnym zamgleniu celów - co szczególnie odnieść można do sytuacji w sztuce.
Mimo to prapremierę "Ślepców" w Teatrze Wielkim uważam za ważne wydarzenie, zwłaszcza gdy spojrzeć na nie z perspektywy wcześniejszych realizacji. Warto by, jak sądzę, dokonać przeglądu nowych doświadczeń, jakie w ostatnich latach zaprezentowano w Gmachu pod Pegazem w zakresie nowoczesnego widowiska muzycznego. Doświadczenia te w równej mierze stały się udziałem samego teatru jak i publiczności. Stawiam już pierwszą tezę do przyszłej dyskusji: tylko teatr, który wystawia opery współczesne może pokusić się o przekonywające pokazywanie klasyki.
A przy okazji, na stronie: minęły już 24 miesiące od ostatniego poznańskiego pokazu "Don Giovanniego" Mozarta.