Ślepcy w Poznaniu
Piszę te słowa bezpośrednio po powrocie z XXIV. Poznańskiej Wiosny Muzycznej, festiwalu muzyki współczesnej, stanowiącego cenne uzupełnienie "Warszawskich Jesieni". Wyznam jednak, że głównym celem mojej wyprawy była zapowiedziana prapremiera światowa opery kameralnej "Ślepcy" Jana Astriaba i Lecha Terpiłowskiego.
Z muzyką Astriaba zetknąłem się bliżej po raz pierwszy we wrześniu 1983, będąc członkiem jury "Orfeusza", nagrody krytyków muzycznych SPAM za najciekawsze wydarzenie artystyczne "Warszawskiej Jesieni". Poznański kompozytor przedstawił wówczas swój "Koncert na skrzypce i orkiestrę". Utwór ten, wykonany przez Krzysztofa Jakowicza i Orkiestrę Filharmonii Sofijskiej pod batutą Konstantina Iliewa, stał się jednym z pretendentów do nagrody. Z tym większym zaciekawieniem oczekiwałem prapremiery "Ślepców". Poznański Teatr Wielki należy do najwybitniejszych w kraju, a dzieło Astriaba i Terpiłowskiego powstało na jego zamówienie.
Zanim przejdę do omówienia samego spektaklu, muszę zrelacjonować dramatyczny fakt poprzedzający. Otóż na kilka godzin przed podniesieniem kurtyny zaniemógł dyrygent Antoni Gref, kierujący przygotowaniem muzycznym dzieła. Gdy wiadomość o tym dotarła do festiwalowych gości, sądziliśmy, że premiera zostanie odwołana. Tymczasem przesunięto jedynie o 30 minut początek przedstawienia, bo jak się ku ogólnemu podziwowi okazało, batutę przejął dyr. Mieczysław Dondajewski i zdążył opanować partyturę na tyle, że w ostatniej chwili stanął przy pulpicie i poprowadził operę. Dla kogoś, kto pierwszy raz słuchał przedstawienia, nagła zmiana batuty nie obniżyła jakości wykonania. Dondajewski popisał się więc nie tylko świetną rutyną kapelmistrzowską, ale wykazał też wielką odwagę osobistą jako dyrektor.
Trudno ocenić, czy zmiana batuty zaważyła na kształcie muzycznym opery. Mógłby się na ten temat wypowiedzieć tylko sam kompozytor, najlepiej swoje dzieło znający i świadom stanu jego przygotowania. Ale nikt nie śmiał go pytać, zresztą co by to dało? Nie ulega natomiast wątpliwości, że spektakl został zagrany, zatańczony i zaśpiewany z maksymalną koncentracją. Rzekłbyś, że powietrze było naelektryzowane wewnętrznym napięciem. I wykonawców, i publiczności.
Spektakl rozegrany został w centrum sceny, a słuchaczy posadzono na spiętrzonych praktykablach w obu scenicznych "kieszeniach". Maeterlinckowskich "ślepców" reżyser wyprowadził z mrocznej widowni, po czym zapadła za nimi żelazna kurtyna i przestrzeń sceniczna stała się zamkniętym światem ludzi niewidzących. Było to doznanie bardzo przejmujące.
Piszę pod bezpośrednim wrażeniem, trudno mi zatem dokonać analizy związków libretta z literackim pierwowzorem. Twórcy i realizatorzy opery nie zakładali zresztą, że do odbioru ich dzieła niezbędna będzie znajomość dramatu Maeterlincka. Chodziło im raczej o wyrażenie własnego stosunku do świata w specyficznym i określonym historycznie czasie, w którym opera powstawała, tj. w roku 1981. Tu jednak wyznać muszę, że owo przesłanie stało się czytelne dopiero po uważnej lekturze tekstu wydrukowanego w programie. Czyli, że należało najpierw czytać, a potem słuchać. Jeśli nie zachowa się tej kolejności, a uczyniła tak większość publiczności, tworzywo dramatyczne trochę dezorientuje, nie w pełni oddziałuje samo przez się.
Zwłaszcza że zamysł inscenizacyjny Terpiłowskiego, właśnie przez swą oryginalność i wieloznaczność, przez zróżnicowanie środków, statykę i ruch, czarno-białą scenografię, niezindywidualizowanie kostiumów, ekspresyjny, długo nie odsłaniany rekwizyt-pomnik, "grecki", komentujący chór, ukrytą orkiestrę, którą słuchacz próbuje odnaleźć wzrokiem - atakuje wprawdzie skutecznie wyobraźnię, ale dopiero po dłuższym czasie skupia uwagę widza na tym, co najważniejsze: na symbolicznych nazwach postaci, ich wzajemnych relacjach, wreszcie na sensie tekstu, pojawiającym się w ostatnich słowach:
jakże często chcemy uciec od samych siebie
ścigani dławiącym gardło pytaniem
o praktyczny sens naszej egzystencji
czy ktoś wie gdzie jesteśmy
Muzyka Jana Astriaba wydala mi się interesująca, ale nie wszędzie jednolita. Dotyczy to niektórych chorałów, które, choć piękne, są pisane nieco innym językiem niż reszta partytury. Przyznaję z pokorą, że pierwsze wysłuchanie dzieła nie pozwala mi na ocenę jednoznaczną. Utwierdziło mnie ono jednak w przekonaniu, że Astriab ma wiele inwencji i niewątpliwy talent.
Wykonawcom należą się słowa uznania. Dobrze grająca orkiestra kameralna, wyrównane brzmienie chóru, soliści pełni wyrazu, zarówno we fragmentach śpiewanych i recytowanych, jak i tańczonych. Postacią wiodącą jest "czarna" tancerka Elżbieta Nowaczyk jako Al fine (zły omen), przeciwstawiono "białej" Anicie Radziej w roli Da capo (dobry omen). Druga nie potrafi jednak przeciwstawić się dominacji pierwszej. Uosobieniem życia i piękna, kobiecej tęsknoty za wiecznym odradzaniem istnienia, jest... Ślepa Wariatka, zagrana przez Ewę Iżykowską. Reszta - to sami ślepi, tyle że z różnymi przymiotnikami: Najstarsi, Głuchoniemi, Nawiedzeni, Od urodzenia itp. Ani muzyka, ani reżyseria tych postaci nie kontrastują - są one po prostu ślepą gromadą.
Wymowa dzieła jest głęboko pesymistyczna i przytłaczająca, nakłaniająca do refleksji nad czasem, w którym żyjemy, i nad nie znaną przyszłością, ku której zdążamy. Symbolem tej przyszłości staje się furtka w żelaznej kurtynie, otwierająca się na koniec przedstawienia. Wiedzie przez nią ślepców nieświadome niczego dziecko w kolorowej sukience. Istny katastrofizm.
Kto chce, niechaj wierzy. Kto dożyje, przekona się.