Artykuły

Stałem na plakacie obok Gajosa i uznałem, że to fajny moment

Już w najbliższy piątek warszawski Teatr Montownia po raz kolejny wystąpi na Olsztyńskich Spotkaniach Teatralnych. Jeden z jego aktorów przez dłuższą chwilę był dziennikarzem, mógł też zostać fizykiem. większości telewidzów zapadł w pamięć dzięki roli premiera polski w serialu Ekipa.

Z Marcinem Perchuciem rozmawia Mateusz Przyborowski:

Mateusz Przyborowski: Kiedy ostatni raz był pan w Olsztynie?

Marcin Perchuć: Bodajże rok temu z teatrem Montownia i spektaklem Trzej muszkieterowie, również na Olsztyńskich Spotkaniach Teatralnych. Jeździmy do Olsztyna regularnie. W sumie byliśmy z dziesięcioma różnymi spektaklami. Olsztyńska widownia jest wyrobiona i zawsze dostajemy zwrotną informację, że oczekuje się nas z kolejnym przedstawieniem.

W piątek teatr Montownia, którego jest pan aktorem, wystąpi podczas Olsztyńskich Spotkań Teatralnych ze spektaklem Quo vadis. Montownia to teatr absurdu, ale inteligentnego. Pokażecie Rzym w... skrzyni. Bardzo ciekawe!

Nasz teatr nazwaliśmy ubogim z elementami śpiewogry. Jesteśmy grupą, która nie ma rozbuchanych ambicji scenograficznych. A skrzynia? Od 18 lat istnienia teatru wykorzystujemy podstawowe przedmioty, jak szafa, stół, krzesło czy skrzynia. I używamy ich w różnych możliwych konfiguracjach. Więc dlaczego nie pokazać Rzymu w skrzyni (śmiech)?

Dlaczego sięgnęliście akurat po ten tytut?

Zawsze zależy nam na tym, żeby pokazać historię. A że Quo vadis jest wielką epopeją, wielkim dziełem Henryka Sienkiewicza, to stwierdziliśmy, że po Trzech muszkieterach warto sięgnąć po tę powieść, zmierzyć się z nią przy wykorzystaniu czterech aktorów płci męskiej i opowiedzieć tę coraz bardziej aktualną historię.

A co z historycznym uniesieniem, emocjonalnym ciężarem Sienkiewicza?

Będziemy starali się to wszystko obśmiać, ponieważ historia jest już tak napompowana i bohaterowie tak nieskazitelnie czyści, że aż niewiarygodni. Postaramy się pokazać ludziom ten świat może trochę w krzywym zwierciadle, ale przede wszystkim przybliżyć jego wady, różne słabości. Do tego dołożymy absurdalne poczucie humoru i zderzymy się z rzeczywistością. Podkreślam to zawsze: dzisiaj Quo vadis nabiera zupełnie innych znaczeń.

Nie boicie się krytyki ze strony widowni? Henryk Sienkiewicz — noblista, ważna, historyczna postać dla Polaków. A tu przyjeżdża teatr Montownia i pokazuje jego dzieło w krzywym zwierciadle.

Ostatnio wśród widowni na naszym spektaklu był emerytowany profesor jednego z uniwersytetów. Powiedział po jego zakończeniu, że nie spodziewał się, że jego głowa może otworzyć się na różne absurdy. Był zachwycony i następnego dnia przyprowadził do teatru całą swoją rodzinę. Po co to robimy? Właśnie po to, by spojrzeć z innej perspektywy, dobrze się pobawić i zobaczyć, że Sienkiewicz również był pisarzem komediowym.

Znamienne jest to, że nie macie własnej sceny.

I bardzo to sobie chwalimy i cenimy, ponieważ przytulają nas teatry o dużej renomie. Gramy obecnie u Krystyny Jandy w Polonii, w Och-teatrze, w Teatrze Powszechnym, gdzie zaczynałem swoją przygodę. Nie potrzebujemy własnej sceny, najważniejsze jest wspólne poczucie humoru, dystans do rzeczywistości i widzenie sensu tego, co się robi. My ten sens,
o dziwo, widzimy od 20 lat. I mamy zamiar to kontynuować.

Pański tata to znany geofizyk profesor Edward Perchuć. Przypuszczam, że rodzice nie popchnęli pana do aktorstwa?

Miałem zamiar pójść w ślady ojca, jeździć po świecie i badać Ziemię.

Równocześnie składał pan papiery na fizykę i zdawał do szkoły teatralnej?

Tak, i dostałem się do obu. Wtedy na fizykę nie było egzaminów, ponieważ każdy od niej uciekał. To był 1992 rok i wszyscy chcieli być ekonomistami i zarządcami nie wiadomo czego i wszystkiego. Jak mówiłem, dostałem się też do szkoły teatralnej, poszedłem do swojego dziekana na fizyce i zapytałem, czy jest możliwe, by przez rok trzymane było dla mnie miejsce, ponieważ pierwszy rok w akademii teatralnej jest selekcyjny. Miałem otwarte drzwi, by na tę fizykę wrócić.

Po co była panu ta szkoła teatralna, skoro chciał pan pójść w ślady ojca?

Zdawałem do niej trochę z przekory i udowodnienia sobie czegoś. Chciałem się przekonać, czy ktoś we mnie coś zobaczy. I okazało się, że zobaczył. Później jednak też nie było kolorowo, ponieważ w trakcie studiowania powoli z tego zawodu rezygnowałem. Rozpocząłem pracę w radiu i dosyć dobrze mi się wiodło. Byłem nawet korespondentem zagranicznym. I gdyby nie przypadkowe spotkanie w metrze z jednym z kolegów, który współtworzył teatr Montownia, i to, że drugi z kolegów nie dostał pozwolenia od pracodawcy na zagranie w pierwszym jego przedstawieniu, to dzisiaj pewnie byłbym dziennikarzem. Przypadek sprawił, że bawię się w aktorstwo.

Do szkoły teatralnej dostał się pan za pierwszym razem, ale nie miał pan chyba łatwych studiów? Na trzecim roku jeden z profesorów oświadczył ponoć, że aktor raczej z pana nie będzie.

To są emocjonalne studia, dla wykładowców również. I jeśli młody człowiek nie miał wcześniej z teatrem nic do czynienia, to potrzeba czasu, by się przestawić. Od kilkunastu lat jestem wykładowcą w Akademii Teatralnej w Warszawie i z własnego doświadczenia wiem, że czasami przez tę emocjonalność jakieś niefortunne zdanie można chlapnąć. Jeżeli natomiast chodzi o zdanie, które padło w moim kierunku, to wyszło mi na dobre.

To znaczy?

Ułatwiło mi to decyzję, by przenieść się do radia.

Skoro znowu mówi pan o radiu, to przejdźmy do dziennikarstwa. Długo szukał pan dla siebie właściwej drogi?

W ogóle jej nie szukałem. Korzystałem z tego, co się w życiu zdarza. I trochę spełniałem swoje marzenia. Pamiętam, że na początku lat 90., kiedy w Warszawie powstało klasyczne rockowe radio, to ciągle go słuchałem i wyobrażałem sobie, co by było, gdybym usiadł za jego mikrofonami. Przygodę zaczynałem w radiu Kolor, które było tworzone m.in. przez Wojciecha Manna i Krzysztofa Maternę. Później przyszło radio WaWa, z którym związałem się na dobre sześć lat.

W tym czasie był pan m.in. korespondentem podczas olimpiady w Atlancie w 1996 roku.

Miałem szczęście. Oczywiście radia nie było stać na to, żeby mnie wysłać za ocean. Byłem przez trzy miesiące u rodziny w Stanach Zjednoczonych i zapytałem, czy nie chcieliby mieć korespondencji z Atlanty. Poprosiłem tylko o pieniądze na sam pobyt w tym mieście. Nie chodziło o dużą sumę, ponieważ mieszkałem u znajomych. Nie miałem akredytacji na te wszystkie wydarzenia, robiłem więc trochę takie jakby paraolimpijskie sprawozdania, dosyć śmieszne. Jeśli mogę tak to ująć, pomagały mi również nieszczęścia i tragedie. Pamiętamy przecież bombę w parku olimpijskim, która zablokowała igrzyska, w lipcu tego samego roku na ziemię spadł samolot lecący z Nowego Jorku do Paryża (zginęło 230 pasażerów — przyp. red.), w tym samym czasie w nowojorskiej Madison Square Garden za ciosy poniżej pasa został zdyskwalifikowany Andrzej Gołota.

Wokół ringu toczyła się też bójka. W szpitalu znalazł się menedżer Gołoty i sam bokser, który został uderzony w głowę radiotelefonem.

Widzi pan, to była kumulacja i okazało się, że ja akurat w tych ważnych miejscach byłem. A Atlanta była niesamowitym przeżyciem!

Mógł pan zrobić karierę za oceanem.

Po tych relacjach dostałem propozycję z kanadyjskiego radia.

I?

To był czas, kiedy w mojej głowie znowu był teatr. Początkowo przez kilka lat łączyłem go z radiem, jednak zdecydowałem, że teatru nie porzucę.

Zagrał pan w wielu filmach i serialach. Mi najbardziej utkwił w pamięci serial Ekipa z 2007 roku, gdzie zagrał pan premiera Konstantego Turskiego. To był bardzo dobry serial.

Temat tego serialu był abstrakcyjny, ponieważ Ekipa była z gatunku political fiction. Były to zawirowania polityczne i rzeczywiście nasza polityka miała w tym czasie (serial jest z 2007 roku — przyp. red.) swoje apogeum konfliktowości. Agnieszka Holland ze swoim zespołem zrobiła go w sposób misyjny. Dlatego niektórym może się on wydawać czarno-biały, bajkowy czy niewiarygodny.

W serialu zagrał m.in. Janusz Gajos, który nie łapie ról jak leci.

Oprócz pana Gajosa zagrała plejada aktorów z najwyższej półki. Miałem przyjemność zagrać m.in. z Andrzejem Sewerynem, Kasią Herman, Rafałem Maćkowiakiem, Krzysztofem Stroińskim.

Moim zdaniem ten serial był przełomowy w pańskiej karierze.

Myślę, że ma pan rację. Do czasu serialu Ekipa grałem drugoplanowe role, zresztą bardzo ciekawe i przyjemne. Pojawiłem się m.in. w Bulionerach i Oficerach, więc nie narzekałem na brak pracy. Kiedy jednak zobaczyłem na plakacie siebie obok Janusza Gajosa, stwierdziłem, że nadszedł fajny moment.

„Bardzo dobry aktor. Niestety, niedoceniany" — to komentarz jednego z internautów na pański temat.

Matko Boska! Wie pan co, ja nie mam jakiegoś specjalnego osądu na ten temat. Czuję się bardzo doceniony.

Od 1997 roku wykłada pan w warszawskiej Akademii Teatralnej...

...zaczynałem jako asystent con amore.

Czyli nie miał pan pensji!

Ani godzin nadliczbowych. Chciałem być uczciwy wobec siebie i akademii i zobaczyć, czy będzie mnie to kręcić. Wytrzymałem dwa lata u boku Cezarego Morawskiego i do tego stopnia mi się spodobało, że odważyłem się pójść do dziekana i zapytać, czy nie znalazłoby się dla mnie miejsce. Przez siedem lat byłem asystentem prof. Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Jednocześnie zaczynałem prowadzić swoje zajęcia, najpierw z wiersza, a później z elementarnych zadań aktorskich. Uważam to za jedną z ciekawszych prac w mojej karierze, jeśli nawet nie najciekawszą.

Prowadzenie zajęć ze studentami traktuje pan jako odskocznię od kamery i desek teatru?

Traktuję to najpoważniej na świecie, ponieważ siła jest w młodych ludziach, którzy za chwilę będą tworzyć ten teatr. Dobrze jest mieć z nimi kontakt i doradzać im, która ze stron może być atrakcyjna i jak to rzemiosło, którego liznąłem i wykorzystuję w praktyce, kształtować w sobie. Rzemiosło to podstawa tego zawodu, a wszystkie artystyczne rzeczy i zjawiska, które temu towarzyszą, zdarzają się. Przede wszystkim trzeba być dobrym rzemieślnikiem.

Łatwo jest w ogóle uczyć kogoś, jak ma się zachowywać na scenie i że aktorstwo to nie bycie celebrytą?

Te światy tak się mieszają, że trudno dzisiaj o definicję „celebryctwa". Czasami w teatrach są zatrudniani ludzie, którzy nie mają tego rzemiosła i nie skończyli szkoły, a świetnie sobie radzą. Taki jest świat. Jeśli chodzi o naukę aktorstwa, to, moim zdaniem, nie jest to możliwe. Nie można nauczyć człowieka wrażliwości i talentu. Zajęcia w akademii to są spotkania, z których młodzi czerpią dużo, jednak ośmielę się stwierdzić, że z tych spotkań jeszcze więcej ja czerpię.

Internet donosi, że studia ukończył pan w 1996 roku w wieku 23 lat, ale dyplom uzyskał dopiero po 11 latach.

To przekłamanie, ponieważ dyplom również uzyskałem w 1996 roku.

Trzeba poprawić pański życiorys w Wikipedii.

Za chwilę to zrobię (śmiech)!

*

Marcin Perchuć urodził się w 1973 roku w Warszawie. Aktor teatralny, filmowy, telewizyjny i dubbingowy. Absolwent II LO im. Stefana Batorego w Warszawie. W 1996 roku ukończył studia w PWST w Warszawie. W teatrze zadebiutował w tym samym roku w roli Sylwestra w Szelmostwach Skapena Moliera na scenie Teatru Powszechnego w Warszawie. Aktorem tego teatru był w latach 1996-1999, a w latach 1998-2000 grał w Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza. Od 2001 roku jest aktorem grupy Montownia (tworzą go ponadto: Adam Krawczuk, Rafał Rutkowski i Maciej Wierzbicki). Zagrał w filmach, m.in. Quo vadis, Mała wielka miłość, Wkręceni 2, i serialach, m.in. Ekipa, Oficerowie, Trzeci oficer, Pitbull. Źródło: Filmpolski.pl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji