Thriller-opera
Ruchome sufity i ściany, nagrobki wyrastające spod ziemi, epidemia dżumy, a do tego przechadzające się po scenie psy a na widowni chór i orkiestra to przedstawiona w największym skrócie sceneria najnowszej opery Krzysztofa Pendereckiego w warszawskim Teatrze Wielkim.
Nasz sławny kompozytor postanowił — jako autor libretta — umieścić akcję w siedemnastym wieku, tuż po wojnie trzydziestoletniej. Zachował przy tym antyczną, grecką jedność miejsca, czasu i akcji. Jednak scenograficzny temperament i fantazja Andrzeja Majewskiego sprawiły, że nie nudzimy się ani przez chwilę.
Oczywiście, zasługa to przede wszystkim samej muzyki. O twórczości Krzysztofa Pendereckiego napisano już wiele słów zachwytu. Jedno jest pewne — nie można jej w żadnej mierze określić jako muzykę zimną, wystudiowaną, pozbawioną emocji. Przeciwnie, jej żywiołowość i bardzo ilustracyjny charakter sprawiają, że jest — to dedykuję niedowiarkom, którym nie chciało się nigdy pofatygować do sal koncertowych — niezwykle komunikatywna. Aż ciarki przechodzą po plecach, gdy akcja „zagęszcza się”, a na scenie zaczyna padać trup!
Ekspresja, żywiołowość, niecodzienne brzmienia i instrumentacja — tak można w kilku słowach określić Czarną maskę. Słuchacza nie obeznanego z teorią muzyki zafascynuje na pewno rozbudowana, elektroniczna sekcja rytmiczna i nietypowo porozstawiamy po sali chór i część orkiestry. Choć samo dzieło jest niezbyt długie, niespełna stuminutowe — dzieje się w nim znacznie więcej niż w wieloaktowych operowych epopejach.
Prowadzący premierowe przedstawienie w dniu 18 września Robert Satanowski i wykonawcy, z Elżbietą Hoff i Jerzym Artyszem na czele, musieli się wykazać nie lada kondycją i mistrzowskim opanowaniem warsztatu. Zresztą, cała obsada podołała rzeczy tak piekielnie trudnej, jak śpiewanie i granie Pendereckiego. Złożyli im za to podziękowania gen. Wojciech Jaruzelski i min. Aleksander Krawczuk — obecni na premierze. I my, odwiedzający kolejne przedstawienia, winniśmy kompozytorowi wdzięczność za to niezwykłe przeżycie.