Artykuły

Ta piękna i zdolna matka Polka pracuje nad sobą aż w Paryżu

Rodowita olsztynianka studiowała aktorstwo we Wrocławiu, występowała w Koszalinie, a od 2004 roku pracowała w olsztyńskim teatrze im. Stefana Jaracza. teraz mieszka 10 minut metrem od opery paryskiej.

Od lat mieszka pani w Paryżu? Z perspektywy Olsztyna to ogromne miasto. Czy ma jakieś wady?

- Im dłużej się gdzieś mieszka, tym bardziej zaczyna się narzekać. Kiedy przyjechałam do Paryża, nie wierzyłam, że mieszkając w tak cudownym mieście można narzekać na cokolwiek (śmiech).

A teraz?

- Teraz narzekam na korki, na zanieczyszczenie powietrza, na siedzenie w metrze. Jest takie słynne powiedzenie w potocznej francuszczyźnie: "Boulot - metro - dodo". To znaczy "Robota, metro i lulu". Bardzo dużo czasu spędza się w miejskiej komunikacji. Mój teatr też jest po drugiej stronie Paryża i podróż metrem zajmuje mi 50 minut.

Nieźle!

- Ale to jest przeciętna trasa! I mam naprawdę świetne połączenie.

Czuje się pani zadomowiona w Paryżu? Umie już pani "czytać" to miasto?

- Właściwie tak, choć Paryż ciągle zaskakuje. Jest tu tyle narodowości, tyle kultur, które się ze sobą mieszają! Nawet kultura francuska, która wydawała mi się kiedyś niezbyt odległa od polskiej, ma swoją specyfikę. Na przykład jeśli chodzi o wychowanie dzieci.

I co z tymi dziećmi?

- Jest tu zupełnie inaczej niż w Polsce. My się śmiejemy ze stereotypu matki Polki, która jest zawsze przy dziecku, gotowa poświęcić mu wszystko. Francuzki na pewno kochają swoje dzieci, ale jest między dziećmi a matkami większy dystans. Są one bardziej stanowcze. Dziecko ma swój pokój i tam śpi. To jest bardzo racjonalne podejście. My ze swoją wschodnią emocjonalnością jesteśmy zupełnie inni. Ale uważam, że jest to duży plus. Francuzi kochają swój kraj i mają za co. Ze zwykłym Francuzem można porozmawiać o francuskiej kulturze, bez względu na to, czy jest inżynierem, aktorem czy wykonuje inny zawód. Każdemu wypada wiedzieć. I to mnie bardzo zaskoczyło. Francuzi też udzielają się publicznie, chętnie zabierają glos w dyskusji, bo każdy został do tego dobrze przygotowany lub wykazuje się zaskakującą dla mnie elokwencją.

Jaka jest teraz jesień w Paryżu?

- Piękna. Jest o wiele cieplej niż w Polsce. I opon się tu nie zmienia z letnich na zimowe.

Jeździ pani samochodem po Paryżu?

- Tak, choć unikam centrum, bo tam jest problem z zaparkowaniem. Wszyscy się pchają i nie zważają na zderzaki. Dla mnie parkowanie na "boum-boum", czyli popychanie samochodu stojącego przed lub za parkującym było szokiem. Francuzi mają jednak inne poczucie bliskości. Przykładem są francuskie pocałunki na powitanie. Całują się w policzek kobiety oraz kobiety i mężczyźni, nawet jeśli widzą się pierwszy raz w życiu i niezależnie od relacji, jaka ich łączy. Na początku mnie to krępowało, teraz już nie. Francuskie dzieci grzecznie nadstawiają policzek do pocałowania "cioci" czy "wujkowi".

Są grzeczniejsze niż polskie?

- Wydaje mi się, że tak. Francja jest ojczyzną żłobka. Tu powstał pierwszy, by kobiety, które musiały pracować, miały gdzie zostawić dziecko. We Francji do żłobka są przyjmowane dzieci sześciomiesięczne. Żłobki są świetnie zorganizowane, ale ja jako matka Polka mam wewnętrzną niezgodę na takie rzeczy.

Ja też!

- Ale Francuzi, gdy to słyszą, są zażenowani, że można tak myśleć! Francuskie babcie są bardziej wyzwolone niż polskie, tym bardziej, że one dorastały w końcu lat 60. XX wieku, w czasie wielkiej obyczajowej rewolucji. Więc jest żłobek i rok przed przedszkola, nazywanego ogródkiem odkryć, oraz przedszkole, które nazywa się już szkołą - ecole maternelle. I dziecko tam już pracuje.

A pani dziecko jest w przedszkolu?

- Mój syn ma dwa i pól roku i jest w ogródku odkryć. I jeśli o to chodzi, toczymy z partnerem wojny kulturowe. Ja bym chciała synka zatrzymać przy sobie jak najdłużej, a jego tata mówi: "Nie! On powinien jak najwcześniej zacząć życie w społeczeństwie".

Czy pani synek mówi po polsku?

- Po polsku i po francusku. Na razie po polsku nawet lepiej, ale wkrótce prawdopodobnie to się zmieni. Język szkoły będzie ważniejszy. Ze swojej strony zrobię wszystko, żeby mówił piękną, poprawną polszczyzną.

Pani Agnieszko, jak znalazła się pani w Paryżu?

- Zawsze miałam chęć do szkolenia się i otwierania na nowe techniki i metody. Do Paryża trafiłam dzięki projektowi, który złożyłam w Fundacji Polskiego Centrum Audiowizualnego. Dzięki niemu spędziłam pół roku w paryskiej szkole aktorskiej. Brałam udział w zajęciach przed kamerą, dwujęzycznych wykładach, bo mieliśmy m.in. profesora Anglika. Pracowaliśmy, stosując metody Stanisławskiego i Michaiła Czechowa oraz Lee Strasberga. Celem tych zajęć było doskonalenie zawodowe. A potem znalazłam Boba McAndrew, który przez lata szkolił i znajdował talenty dla Paramount Pictures, świetnego trenera interpersonalnego, jak to się dzisiaj mówi, coacha. Bo aktor powinien pracować nie tylko nad swoją techniką, ale i nad sobą.

Znała pani przed wyjazdem angielski i francuski? Aktor jest jednak bardzo zakorzeniony w rodzinnym języku.

- Znałam dobrze angielski. Uczył mnie znany w Olsztynie Darren Douglas, brytyjski reżyser, z którym zrobiłam przed wyjazdem krótki metraż. I myślałam, że zajęcia w szkole będą prowadzone po angielsku, ale okazało się, że większość z nich była po francusku. Ten język znałam w stopniu podstawowym. Nie dało się jednak z taką skromną bazą swobodnie rozmawiać. Miałam słownik w telefonie komórkowym i z niego korzystałam podczas rozmów. A wszyscy myśleli, że jestem taka ważna i ciągle odbieram sms-y. Tłumaczyłam: "Mnie chodzi o to, żeby was zrozumieć!". W tym czasie zagrałam po angielsku w kilku krótkometrażowych filmach. To był jednak pierwszy mój język w komunikacji. Później, kiedy poznałam mojego partnera i podjęłam decyzję, że zostanę we Francji, stał się nim też francuski. Przełomem był grudzień ubiegłego roku, kiedy pierwszy raz zagrałam w tym języku na scenie.

I to byt teatr Laboratoire Elizabeth Czerczuk w Paryżu, a spektakl nosił tytuł "Le Cri d'Yvonne".

- Spektakli było więcej. Zaczęliśmy od "Platanowa" zajmowaliśmy się też "Weselem u drobnomieszczan" Brechta, potem była "Matka". Ten spektakl był kilkakrotnie pokazywany na festiwalu w Awinionie i w Polsce. Za każdym razem mamy na nim publiczność, tak niezwykły jest tekst Witkacego. Potem realizowaliśmy - w hołdzie Tadeuszowi Kantorowi - spektakl "Banque d'ecole" czyli "Szkolna ławka". A ostatnio jest to "Cri d'Yvonne", zainspirowany "Iwoną, księżniczką Burgunda" Witolda Gombrowicza.

Kto przychodzi do waszego teatru?

- Przychodzą Francuzi, bo gramy po francusku. Jest to teatr specyficzny. Elizabeth nazywa go teatrem choreograficznym. Podobnego nie ma w Paryżu i nie wiem, czy jest gdziekolwiek we Francji. Mamy u siebie świetnych tancerzy i oczywiście aktorów. Jest tu ze mną kolega z Polski, Zbyszek Rola. Przed laty zagrał główną rolę w filmie Marka Kotarskiego "Porno". To znakomity krakowski aktor. Jesteśmy otoczeni przez Francuzów i gramy dla francuskiej publiczności, ale prezentujemy przede wszystkim repertuar polski. Elizabeth Czerczuk 10 lat temu przygotowała francuską prapremierę "Dziadów". Nasz teatr ma widownię na 300 miejsc. Czasem trudno ją zapełnić, dlatego szukamy nowego, bardziej kameralnego miejsca.

Kim jest Elizabeth Czerczuk?

- Absolwentką krakowskiej szkoły teatralnej. Ukończyła też Konserwatorium Paryskie. Pracowała z aktorami z teatru Jerzego Grotowskiego. Fascynuje ją ruch. Realizowała spektakle nie tylko we Francji, ale w całej Europie. Tuż po śmierci Henryka Tomaszewskiego została dyrektorką Pantomimy Wrocławskiej. I tam wyreżyserowała też "Dziady". We Francji grała u świetnych reżyserów. Jest tutaj znaną osobą.

A jakie macie recenzje?

- Świetne, ale nie zawsze przekłada się to na publiczność.

Domyślam się, że w takim bogactwie spektakli, widowisk, wydarzeń, koncertów, które w Paryżu odbywają się codziennie, trudno jest się przebić.

- Ale jeśli już ktoś do nas przyjdzie na jeden spektakl, to chce też zobaczyć kolejne. Mamy wierną publiczność, która działa na zasadzie bouche-a-oreille, czyli "z ust do ucha".

Po polsku byłoby to "z ust do ust".

- Tak. To taka poczta pantoflowa. I to naprawdę działa. Ale Francuzi są przyzwyczajeni do lżejszego repertuaru. Są teatry bulwarowe, gdzie bilety są po 80 euro i nie można się do nich dostać. My, przybysze z Europy Wschodniej, jesteśmy odbierani jako ludzie poważni i smutni. Ale jest moda na Krzysztofa Warlikowskiego i Krystiana Lupę.

Jakie są pani plany?

- Bardzo zapraszam wszystkich do Warszawy na 29 października na Erę Schaeffera. Bogusław Schaeffer, urodzony we Lwowie w 1929 roku, jest wybitnym polskim kompozytorem, muzykologiem, pedagogiem, autorem sztuk. Przygotowujemy poświęcone mu widowisko multimedialne. To mój ulubiony polski autor. W tym roku wystąpi z nami m.in. Tomasz Stańko oraz aktorzy Marek Frąckowiak i Waldemar Obłoza. Wszystko to odbędzie się w Muzeum Historii Żydów Polskich Polin. Warto Schaeffera spopularyzować we Francji. Miałam okazję go poznać. Teraz mieszka w Salzburgu i nie chcemy go już męczyć podróżami. Ale jeszcze 3 lata temu grał w spektaklu i sam wykonywał swoje utwory na fortepianie. Zapraszam do Warszawy!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji