Święta tańcząca
Absolutna przejrzystość, baletowa opowieść o Edycie Stein, to spektakl piękny — dzięki choreograficznej i plastycznej wizji, precyzji realizacji poszczególny scen i kunsztowi wykonawców. I chaotycznych — bo Alvarado i Krzyżanowski nie znaleźli równowagi między czystą abstrakcją tańca a linearną opowieścią o życiu świętej
A balansują nieustannie, od wyrafinowanej poezji ruchu i obrazu, materii wręcz ezoterycznej, przechodząc — im bliżej finału — ku dosłowności, która wyciska łzy z siłą dobrego melodramatu. Ostatnia scena, w której — jak na obrazie Siemiradzkiego i u Sienkiewicza — płoną krzyże — pochodnie Nerona, a święta, upozowana już tak, jak na kanonizacyjnych wizerunkach, zstępuje ku śmiertelnikom, no więc ta scena, właściwie kwintesencja religijnego kiczu, jakimś cudem nie osuwa się w śmieszność, choć przecież się o nią ociera. Podobnie jak sceny, w których tańczą zakonnice w karmelickich welonach, z wysokości schodów (do nieba?) błogosławi katolicki purpurat, a naziści pojawiają się jako gromadka obutych w glany chłopaczków.
Osią Absolutnej przejrzystości jest biografia Edyty Stein, uchwycona w mniej lub bardziej alegorycznych scenach. Od narodzin, przez lata nauki, religijne zwątpienie, przygodę z naukową filozofią, nawrócenie (to najpiękniejsza scena spektaklu — zaczyna się od nieśmiałych prób modlitwy przed ołtarzem we frankfurckiej katedrze, pod okiem gotyckich, groźnych rzeźb świętych, kończy miłosną wręcz ekstazą), wstąpienie do Karmelu, koszmar nazizmu, po męczeńską, ukazaną z filmowym realizmem, śmierć w komorze gazowej.
Absolutna przejrzystość puchnie od odniesień do historii powszechnej, teologii, egiptologii, filozofii, historii sztuki, literatury… To blisko dwugodzinna impresja, której celem jest — jak sądzę — uzmysłowienie widzowi, że w przypadku Edyty Stein zdarzyła się cudowna, właściwie niemożliwa, choć przecież wszystkim dobrze znana, duchowa przemiana. W największym skrócie: z Żydówki z dobrego mieszczańskiego domu w katolicką męczennicę. I że — tak to nazwijmy — metafizyczna tęsknota jest siłą, której żadna przeciwność losu i historii nie jest w stanie przezwyciężyć. Od Edyty Wasłowskiej, na której spoczął ciężar roli Edyty Stein, nie można oderwać wzroku. Jest liryczna w każdym geście, delikatna i silna zarazem, zagubiona i zdecydowana. Wasłowska, solistka Teatru Wielkiego w Łodzi, nie schodzi ze sceny przez cały spektakl, w większości scen godnie towarzyszą jej artyści wrocławskiej opery. Widowisko rozgrywa się wśród ascetycznej, kapitalnie wyrazistej scenografii Małgorzaty Słoniowskiej (stary kuchenny kredens to symbol rodzinnego domu Edyty, kanapa — symbol słynnych, fenomenologicznych rozmów u Husserla), w rytm wyrafinowanej gry świateł i elektroniczno-jazzującej muzyki Marcina Krzyżanowskiego. Z ręką na sercu wyznam, że gdy słuchałem tej muzyki wcześniej, z płyty kompaktowej, nie zrobiła na mnie najmniejszego wrażenia. W teatrze, gdy stała się tłem, ale i motorem zdarzeń, sprawdza się, nomen omen, fenomenalnie.
Absolutna przejrzystość. Wizje choreograficzne wg życia Edyty Stein, muzyka Phaon (Marcin Krzyżanowski), choreografia Iliana Alvarado, scenografia Małgorzata Słoniowska, światło Robert Baliński, premiera 12 czerwca w Operze Dolnośląskiej