Artykuły

Fikcja podszyta prawdą

Po zakończeniu emisji ostatniego, szó­stego odcinka Akcji V odbyło się w stu­dio spotkanie twórców serialu i uczestników historycznych wydarzeń, które stały się podstawą książki Mi­chała Wojewódzkiego i wieloodcinkowego spektaklu. Wśród gości — uczestników historycznej akcji znalazł się prof. Groszkowski, Stefan Ignaszak i Włodzi­mierz Gedymin. Organizatorom tego spotkania chodziło głównie o wrażenia i ocenę telewizyjnej Akcji V przez rzeczywistych bohaterów tamtych wydarzeń. Przy wszystkich, drobnych zre­sztą, zastrzeżeniach wrażenia by­ły dodatnie, ocena w sumie po­zytywna. Można powiedzieć, że ustami red. Elżbiety Dryll, która prowadziła spotkanie i podsumo­wała rozmowę, telewizja sama siebie pochwaliła. Jak najsłuszniej.

Podczas rozmowy między twór­cami spektaklu i uczestnikami wydarzeń przewijał się wątek „fikcji i rzeczywistości”. Rzeczy­wiści bohaterowie byli świadomi wszystkich zabiegów literackich, jakim podlegał materiał doku­mentalny, tolerancyjni wobec realiów. Niemniej była to sytua­cja niecodzienna: widzieć sytua­cje, których się było świadkiem, uczestnikiem i częstokroć spraw­cą, widzieć w pewnym sensie siebie sprzed lat trzydziestu. Na postać głównego bohatera Akcji V złożyło się, jak wiadomo, kilka rzeczywistych osób, w tym przede wszystkim Stefan Igna­szak, który uczestniczył w spot­kaniu. Ostatni odcinek serialu pt. Trzeci most przedstawiał bardzo emocjonujący moment lą­dowania samolotu brytyjskiego w okupowanej Polsce, który piloto­wał Włodzimierz Gedymin, obecny w studio. Rzeczywiści bo­haterowie akcji byli więc świad­kami, jak wydarzenia auten­tyczne przechodzą w historię przetworzoną artystycznie, jak utrwalają się w świadomości zbiorowej. Ale, jak już wspom­niałem, byli tolerancyjni wobec tych wszystkich zabiegów, byli świadomi, że idea jest tu waż­niejsza od dosłownej wierności realiom i faktom. Ich aprobata, ich „podpis” pod telewizyjną Akcją V był więc swego ro­dzaju rękojmią, że istota prawdy historycznej została zachowana.

Nie wiem, czy historyczny Jean Baptiste Poquelin, czyli Molier, podpisałby się pod sztuczką Anouilha Molierówna, wysta­wioną przez teatr telewizji ka­towickiej i przedstawieniem re­żyserowanym przez Ignacego Go­golewskiego. Sztuczka Anouilha przedstawiała postać Moliera w sposób śmieszny, „odbrązowiony”, natomiast jego dzieło w sposób patetyczny. Gogolewski jako reżyser i odtwórca postaci Moliera pokazał codzienne życie wędrownej trupy teatralnej jako farsę w wykonaniu amatorskie­go teatru, natomiast fragmentom Molierowskich przedstawień, zwłaszcza wystawianych przed królem, nadał „wielki styl”, po­sunięty aż do parodii, znamię pa­tetycznego wysilenia. Między tą farsą i patosem przebiegać miało życie i twórczość Moliera. Ale idei tego przedstawienia można się tylko domyślać, ponieważ i sama sztuka, i przedstawienie po­zostawało poniżej poziomu, do jakiego nas kiedyś teatr poniedziałkowy przyzwyczaił.

Zamiast spodziewanych trady­cyjnie poniedziałkowych sa­tysfakcji otrzymaliśmy zadość­uczynienie oczekiwaniom we wto­rek, oglądając Chłopców Grochowiaka, sztukę zaadaptowaną przez Ryszarda Bera na film te­lewizyjny. Ale zanim zobaczyli­śmy tych Chłopców, mieliśmy możność oglądać w poniedziałek film dokumentalny Ziemia co­raz dalej. Był to portret pionie­ra awiacji, pierwszego polskiego lotnika Michała Scipio del Campo, urodzonego w latach osiem­dziesiątych ubiegłego wieku, któ­ry „szukał guza”, pilotując pierwsze, niezdarne jeszcze aero­plany. Był to portret co się zo­wie pasjonujący, człowieka w bardzo podeszłych latach, który życie poświęcił idei XX wieku — awiacji i który zarazem był znakomitym inżynierem-termodynamikiem, znanym w świecie. Słowem — postać na miarę pre­zentowanych nam w cyklu Wielcy znani i nieznani. Charakterystyczne, że ten człowiek, poważny przecież, odnajdował w sobie coś z chłopca, zwłaszcza kiedy podkreślał, że na samolo­tach w młodości „szukał guza”, szukał przygody.

Film Ziemia coraz bliżej przynosił dokumentalny portret człowieka, który we wspomnie­niach wracał do czasów swojej młodości. Film Ryszarda Bera, według sztuki Grochowiaka przy­nosił portret fikcyjny, artystycz­ny, starych ludzi, którzy są cią­gle podszyci młodością, „chłop­cem”. I tutaj oczywiście wycho­dziły różnice: dokument przyno­sił obraz nieokraszonej niczym pięknej starości, natomiast fikcja artystyczna dawała obraz nader malowniczy.

Znakomita sztuka Grochowiaka wychodziła od pewnej idei, mia­nowicie, że o smutnych sprawach należy mówić tonem niekoniecz­nie zbolałym, że w ludziach po­deszłych wiekiem należy szukać niejako pozornego ich przeciwieństwa — dziecka, starość bo­wiem nawiązuje do swojego po­czątku. Przy całej swej groteskowości sztuka Grochowiaka — tak mi się przynajmniej wydaje — przepełniona była poezją nostalgii. Otóż trochę mi tej poezji w filmie zabrakło, to zna­czy sposób jej przedstawienia, był bardzo niezadowalający, cokol­wiek kiczowaty. Ale w filmie zaszła rzecz inna: znakomici aktorzy — Opaliński, Mrożewski, Dzwonkowski i Kowalski — zagrali swoje role za dobrze. Byli tak pełni życia, owego — splendoru aktorskiego, że mimo smutnych momentów odebrało się ich historię jak „wesołe ży­cie staruszków”. Prawdziwym „starcem” była w przedstawieniu znakomita Zofia Mrozowska, któ­ra dopięła swego, zaś najbar­dziej ludzką i mądrą postać stworzyła Zofia Małynicz. Przy niej „chłopcy” istotnie wyszli na chłystków.

Ale te wszystkie subiektywne odczucia nie zmieniają faktu, że oglądając film obcowaliśmy przez jakiś czas z autentyczną sztuką, która zarazem zmyśla i ukazuje prawdę, z którą się jednocześnie kłócimy i godzimy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji