Teatr, jaki mógłby być. Podwójne zło
Okazją do stwierdzenia podwójnego zła jest ostatnia prapremiera w Teatrze Dramatycznym. Podwójnym złem jest zła sztuka w złej inscenizacji. A zło jest tym bardziej irytujące, że zaskakuje w dobrym teatrze. Teatr Dramatyczny postanowił dowieść, że potrafi grać poniżej własnego poziomu. Dowód został przeprowadzony bezbłędnie i widz czuje się przekonany po pierwszym akcie.
Przywykliśmy poważnie traktować propozycje repertuarowe sceny, która niegdyś wprowadziła Durrenmatta. Warren wydaje się kompletną pomyłką. Proponuje się przeróbkę znanej u nas powieści. Powieści monumentalnej tylko przez swą objętość. W rzeczy samej mamy do czynienia z monstrualną plątaniną wątków i opisów, nad którymi autor trąd kontrolę. Mętna symbolika, nastrojowość i barokowe powikłania stylu zmierzają do stworzenia pozorów myślowej głębi. Od tej właśnie strony powieść jest najbardziej wątpliwa. Zamierzona jako krytyczny obraz rządów gubernatora Luizjany Huey Longa (1893 - 1935), w toku akcji traci dystans wobec bohatera. Zaczyna on karierę jako naiwny i szlachetny prostak, kończy jako splamiony władzą przestępca. Przestępcą jednak staje się nie sam z siebie, lecz pod wpływem zadań, jakie postawiło przed nim życie. Został powołany do sprawowania władzy, a każda władza, zdaniem autora, plami. Nawet wtedy, jeśli wyznacza sobie cele nader etyczne. Dobro, mówi Warren, można zrealizować tylko poprzez zło. Musimy czynić zło, aby było lepiej. Ten naiwny melioryzm jest głównym kapitałem filozoficznym Warrena. Wyinterpretowany w tym duchu faszyzujący politykier amerykański staje się postacią prawie mitologiczną, czymś pośrednim między Prometeuszem a świętym Jerzym. Autor, utraciwszy wyznaczony początkowym zamiarem groteskowym dystans wobec bohatera, przedstawia go niemal jako swoistą ofiarę ponad osobowego (i ponad ustrojowego - jak należy się domyślać) - mechanizmu władzy. Sens tego przesunięcia akcentów trafnie ujmuje znawca literatury amerykańskiej, Julian Stawiński: "...aspekt polityczny pozornie schodzi na plan dalszy, a na pierwszy, przy akompaniamencie załamywania się dźwigni amerykańskiego życia, jaką był liberalizm łącznie z tolerancją, wysuwa się próba - do której Warren świadomie czy nieświadomie przyłożył rękę - etycznego uzasadnienia konieczności zrzucenia bomby atomowej na Moskwę". Aż do tak dalekich, pozaliterackich konsekwencji może prowadzić Warrenowskie poszukiwanie "metaempirycznego sensu istnienia", odpowiednik "wyższego marzenia" T. S. Eliota.
Wszystkie ukryte słabości powieści obnaża jej adaptacja sceniczna. Sztuka przenoszenia utworów epickich na scenę jest w dużej mierze zależna od opanowania chwytów technicznych, wypracowanych przez teatr epicki w ostatnich czterdziestu latach. Warren zdaje się nic nie wiedzieć o tej bogatej aparaturze teatru epickiego. Daje coś w rodzaju nieudolnego, jąkającego się streszczenia własnej powieści najprymitywniejszą metodą "żywych obrazów". Rozwinięta przez Piscatora i Brechta nowoczesna technika montażu jest dla niego czymś zupełnie obcym. Wprowadza aż dwu narratorów (Profesor i Jack Burden), ale żaden a nich nie umie spełnić funkcji komentującej wobec akcji. Nagle okazuje się, że autor ma zawstydzająco niewiele do powiedzenia o swoich bohaterach. A to, co mówi, jest też zawstydzające, ale przez ubóstwo myślowe. (Jedna ze złotych myśli: "Historia jest ślepa, ale człowiek nie").
Teatr, jaki wynika z adaptacji Warrena, nie jest teatrem opowiadającym, lecz ilustrującym. A to, co ilustruje, wskutek ubóstwa komentarza, nie oznacza nic więcej, poza tym co oznacza. Z tych ilustracji nie wynika żaden sens głębszy, rozpoznanie jakichś bardziej ogólnych prawidłowości. I nie może wynikać, kiedy zgodnie z założeniem "historia jest ślepa". Inscenizatorzy spektaklu zbyt łatwo uwierzyli, że mają do czynienia z teatrem epickim. Kosiński zbudował wypełniające całą scenę rusztowanie, w duchu wskazówek Piscatora. Rusztowanie sugeruje, że zaraz rozegra się coś bardzo funkcjonalnego, jakiś precyzyjny i zróżnicowany wewnętrznie proces. Tymczasem funkcjonalność dekoracji demaskuje niefunkcjonalność sztuki. Bo nie tworzy ona jakiejś struktury wieloplanowej, którą uzmysłowić by mogły owe zawieszone na różnych poziomach pomosty, połączone wymyślną siecią schodów. Inscenizacja zamiast funkcjonalnej staje się barokowa. Wchodzi się na jeden pomost, żeby powiedzieć "dzień dobry" i staje się na innym pomoście, żeby powiedzieć "do widzenia". To wszystko, co chce pokazać Warren, można by zademonstrować również na scenie pudełkowej. Skoro już jednak jest rusztowanie, wysokie jak wieża strażacka i kiedy zawieszony na wysokości wielu metrów nad głowami publiczności Świderski (Will Stark) wygłasza polityczną mowę do wyborców, to jest to fakt, z którym musi liczyć się reżyser. Fakt ten musi mieć wpływ na maskę i gest aktorów. Rene nie uwzględnia tej konieczności. Pozwala grać aktorom tak, jakby byli na scenie pudełkowej, w bezpośrednim kontakcie z publicznością, a nie zawieszeni nad jej głowami. Odnosi to następujący skutek: poszczególne sceny są ilustracjami, ale są w dodatku ilustracjami nieczytelnymi. Gest jest za drobny, arrangements mają za mało rozmachu i wypadają ze skali, aktorzy mają kontakt ze sobą, ale nie mają go z publicznością. Jeżeli Wyszyński(Profesor) chwilami utrzymuje kontakt, to nie dlatego, żeby miał coś do powiedzenia (bo nie ma nic do powiedzenia), ale przede wszystkim dlatego, że reżyser nie kazał mu przemawiać z drabiny.
W inscenizacji Warrena Teatr Dramatyczny zaprezentował wyniki nowej polityki personalnej. Odświeżanie ustabilizowanych zespołów jest rzeczą ze wszech miar wskazaną. Ale i tutaj schodzenie poniżej zdobytego poziomu nie wydaje się wskazane. Tymczasem na tę tendencję zdają się wskazywać nowa nabytki, zwłaszcza wśród pań. Było parę przykrych przebłysków tandety aktorskiej, połączonej z elementarną nieumiejętnością poruszania się na scenie. Sygnał nowy i niepokojący w Teatrze Dramatycznym. Z męskich nabytków obiecujący wydaje się jedynie Edmund Fetting. Wprawdzie nie tyle ze względu na obecną rolę, ile ze względu na pamięć o jego osiągnięciach w Teatrza Wybrzeże.
Lech Zahorski, rysując swoją "najkrótszą recenzję" w poprzednim numerze Nowej Kultury, umieścił na scenie Teatru Dramatycznego monumentalną wyżymaczkę, wyżymającą opasły tom "Gubernatora". Woda spływająca z maszyny zatapia widownię, a wraz z nią publiczność. Metafora okrutna, ale nieścisła. Publiczność czuje się nie tylko zatopiona przez potoki pusto-słownego banału, ale również wyżęta. Wyżęta z chęci przeciwstawienia się Warrenowi, ale również i nie przekonana do jego pseudofilozofii. Jest w tym niejaki - może jedyny - sukces teatru.