Teatr - wrzesień. Odmowa zaufania
BYWAJĄ w historii cywilizacji okresy,w których dokonywają się przemiany sposobu życia,wraz z towarzyszącymi im zespołami wartości,wierzeń i obyczajów. Przemiany te w powodach swoich są zazwyczaj złożone,niemniej jednak wiążą się one ze zmianą warunków ekonomicznych; stąd,najogólniej rzecz biorąc,za decydujący wyróżnik cywilizacji uznać można stosunek człowieka do materii. Przyjąwszy powyższą charakterystykę,bez trudu ustalić można poszczególne okresy cywilizacyjne,ich rodzaj i czasokres;zaryzykować też można twierdzenie,iż epoka nasza jest epoką przejściową,terenem przemian stosunku człowieka do materii i jej pochodnych.
Wśród licznych cech właściwych okresom przejściowym, interesującym nas tutaj będzie jedynie zjawisko,które określiłbym mianem "kryzysu symboli";występuje ono zazwyczaj wtedy,gdy zmienia się zespół wartości obowiązujących w cywilizacji uprzedniej. Jakkolwiek kryzys ów nie dotyczy wszystkich używanych symboli,obejmuje dostateczną ich ilość, by wywołać ów stan chaosu,którego jesteśmy świadkami. Za bezpośrednią przyczynę kryzysu uważać można nieadekwatność symbolu w stosunku do jego zaplecza,proces,w wyniku którego symbol traci pokrycie w rzeczywistości. Za bezpośredni wynik z kolei uznać można odmowę zaufania do słowa,której jesteśmy świadkami. Dotyczy to w równej mierze rozmowy potocznej w której dbałość o formę ustępuje miejsca dramatycznym próbom uściślenia języka z pomocą nienotowanych skojarzeń,zbitek słownych,nowotworów i gestów oraz literatury współczesnej,w której te same tendencje,prowadzone tym razem świadomie,dyktują formę antypowieści,antyteatru etc. Jeśli słowo dewaluuje się gwałtownie,jeśli traci pokrycie w rzeczywistości,należy się go wyrzec,ograniczyć jedynie do tego co jest empirycznie sprawdzalne,stąd cała literatura warsztatowa,zajęta techniką własnego powstawania. Na innym skrzydle tego samego procesu powstaje literatura "dowolnych skojarzeń",oparta na przesłance,iż wszystko jest równie bezsensowne i nieprzystające do sytuacji. Marginalną,choć najbardziej konsekwentną być może próbę ominięcia słowa, stanowi swoisty renesans sztuki mimicznej,którego areną stały się późne lata pięćdziesiąte naszego stulecia. Bezspornym prawodawcą tej sztuki,mającej za sobą wielkie tradycje i okresy świetności,jest właśnie Marcel Marceau, którego mieliśmy okazję podziwiać na jednej ze scen warszawskich. W kreacjach jego,granic doskonałości sięgają trzy elementy,stanowiące podstawę każdej w zasadzie sztuki: widzenie świata,jego przeżycie i obiektywizacja.Pierwszy z tych elementów zakłada zarówno widzenia ludzi i rzeczy,jak i związków,które pomiędzy nimi zachodzą. Oku Marceau - obserwatora nie może się wymknąć najdrobniejszy nawet szczegół, charakteryzujący daną sytuację. Twórcze "przeżycie" materiału oznacza również selekcję: uporządkowanie obserwacji,możliwe dzięki jego inteligencji,wrażliwości i wysokiej kulturze. Obiektywizacja wreszcie zakłada konieczność wiedzy warsztatowej i rozwiniętej techniki,w której Marceau przewyższa równocześnie baletmistrza i akrobatę. Tak więc w wyniku połączenia tych elementów,odbiorca uzyskać powinien pełnię artystycznego przeżycia. Jeśli pomimo to wielu opuszcza salę z uczuciem niedosytu,wina nie leży po stronie artysty,jest raczej rezultatem limitacji właściwych samym założeniom sztuki mimicznej. W przeciwieństwie do poety,pisarza czy aktora,słowem tych artystów,których domeną jest ekspresja pojęciowa,mim jest zaledwie małorolnym, uprawiającym malutką działkę. Jakkolwiek więc pełniej wykorzystać potrafi jej możliwości,jakkolwiek nigdy nie ponosi ryzyka,będącego udziałem wielkich posiadaczy ziemskich,plan jego pracy jest i musi być proporcjonalnie mały. Dzieje się tak dlatego,iż obiektywizacja sztuki mimicznej nastąpić może jedynie w sytuacjach sprawdzonych i znanych. Choć stanowi to gwarancję pełnego odbioru,w jej zwycięstwie czai się jej klęska,jedynie istotne bowiem są te sytuacje w sztuce,których nikt jeszcze dotychczas nie określił. Odmienną próbę wypracowania techniki porozumienia stanowi propozycja Ionesco; wypływa ona z tych samych źródeł niepokoju,odczucia nieprzystawalności słowa do sytuacji i nieadekwatności symboli. Jako dramaturg nie może jednak Ionesco wyrzec się słowa,choć stara się - jak twierdził w jednym z licznych wywiadów - "zbudować sztukę bez anegdoty i właściwie bez słów w potocznym tego określenia znaczeniu".
Eksperyment ów - ze wszech miar godny szacunku - jest w możliwościach swoich nie mniej ograniczony,niż sztuka mimiczna; stanowi raczej o chwalebnej dla autora świadomości kryzysu, niż o udanych próbach jego rozwiązania. Usiłuje on obejść podstawowy problem,i jakkolwiek zdarzają mu się po drodze odkrycia pomniejsze,trudno jest budować podwaliny nowej sztuki w oparciu o grymas,pełniący czasowo funkcję słowa. Nośność intelektualna sztuk Ionesco sprowadza się zazwyczaj do centralnego stwierdzenia,którego poparciu służą pozostałe elementy,przede wszystkim zaś świadoma dysproporcja między przeżyciem i jego wyrazem,oraz poczucie absurdu,które z niej wypływa. W odróżnieniu od teatru "tradycyjnego",który ilekroć uciekał się do tezy centralnej,usiłował pokazać ją możliwie wszechstronnie w działaniu,teatr Ionesco koncentruje się wyłącznie na jej dosadnym stwierdzeniu,jest zatem w zestawieniu z nim statyczny. Rozpatrując rzecz z tego punktu widzenia,nie widzę zbyt wielkiej różnicy między "Nosorożcem",z którego premierą wystąpił ostatnio Teatr Dramatyczny,a poprzednimi sztukami tego autora. I tu, podobnie jak w sztukach poprzednich,autor ogranicza się nieomal wyłącznie do zbudowania nastroju,który umożliwi przyjęcie i utrzymanie w mocy tezy centralnej,wprowadzonej zazwyczaj przy pomocy środków dostatecznie zdumiewających,by samą siłą kolizji konstruować ciąg dalszy dramatu.
Siła i nowatorstwo Ionesco leży w tym przede wszystkim,iż większość jego "tez" jest nieprzekładalna na język inny niż wypracowany przez niego. Razem dopiero składają się na obraz świata,którego jedynym motorem i wartością zarazem jest absurd,chaos i rozpad. "Nosorożec" stanowi w tym kontekście rodzaj podsumowania,pokazuje bowiem sam proces rozpadu; novum polega tu przede wszystkim na bardziej osobistym stosunku autora do przedstawionych zjawisk. Tym mniej uwagi poświęca Ionesco swoim bohaterom,traktując ich jako zło konieczne,potrzebne do zilustrowania centralnego stwierdzenia. Odnoszę wrażenie,iż "dramat" Berengera zaistniał dlatego jedynie,iż protest jednostki podkreślał psychozę zbiorową,którą autor chciał nam zademonstrować. Sądzę,iż Jan Świderski,warszawski odtwórca tej roli,dobrze zrozumiał intencje autora; jest w miarę bezbarwny,w miarę jednostajny,dla dobra całości sztuki poświęca ambicje osobiste,wyrzeczeniami płacąc cenę wierności. Żywą i wdzięczną sylwetkę z martwej i marginalnej roli wydobyć zechciała tym razem Elżbieta Czyżewska; skłonny byłbym uważać jej malutką kreację,obok znakomitej dekoracji Andrzeja Sadkowskiego,za główne walory warszawskiego spektaklu. Żaden z problemów,które wydaje się,dyktują tak rozbieżne poszukiwania formalne Marceau i Ionesco nie trapi, jak sądzę Anouilha; nie dostrzega on,czy też nie chce dostrzec stawki,o którą idzie gra. Jeśli przyjmiemy,iż "Tomasz Beckett czyli Honor Boga",z którego premierą wystąpił w Warszawie Teatr Śląski,jest jego głosem w dyskusji,wydaje się on mówić,iż wszelkie kryzysy są pozorne,szaleństwa przejściowe,a proroków nowoczesności toleruje się w Paryżu od lat już bez mała sześćdziesięciu. Zamiast bezcelowych wyścigów z chimerą nowoczesności,stara się on bawić publiczność jak umie,pozornym cynizmem,uciesznym paradoksem, dowcipną,choć całkowicie fałszywą interpretacją historii wreszcie. Z tym wszystkim przyznać trzeba,iż Anouilh jest znakomitym majstrem teatralnym,iż jego dialogi biegną zawsze w pożądanym kierunku,iż sytuacje dramatyczne rozwija on bezboleśnie dla widza,iż jest konsekwentny,żywy ruchliwy i zajmujący. Sztuka roi się od zabawnych sformułowań, paradoksów i aforyzmów własnych i cudzych; nie waha się zapożyczać rzeczy ogólnie znanych,jak choćby powiedzenia przypisywanego Talleyrandowi. "To więcej niż zbrodnia,to błąd". Niefrasobliwość owa,w połączeniu ze świetnym rzemiosłem autora,dają w wyniku sztukę lekką,zabawną i żywą. Jeśli istotnie miała to być w zamierzeniu swoim polemika z T. S. Eliotem i jego "Morderstwem w Katedrze",rzecz cała jest zabawnym nieporozumieniem w stylu "dziad o gruszce, baba o pietruszce". Premiera Teatru śląskiego,na ogół poprawna,zbytnio może zawierzyła dialogom,ich konstrukcji i rytmom. Sprawia czasami wrażenie sztuki puszczonej samopas, pozbawionej w zasadzie scenografii,obywającej się nieomal bez reżysera. Podkreśla to jeszcze właściwy tej sztuce witalizm roślin pustynnych,które rozwijają się znakomicie w najgorszych nawet warunkach,pozbawione pomocy i opieki fachowców-ogrodników. Najciekawszą kreacją (i rolą) jest Tomasz Beckett Jerzego Kalinowskiego; jakkolwiek nie jestem pewien,czy zdołał on istotnie ocalić "honor Boga",ocalił na pewno honor Teatru Polskiego,na którego scenie po raz pierwszy miałem okazję oglądać solidną robotę aktorską.