Cud na jeden wieczor
GYORGY SPIRÓ nie lubi jednak Polaków. Jego sztuka "Szalbierz", a wcześniej powieść "Iksowie", według której powstał dramat, niezbyt przychylnie odnosi się do naszej tradycji historycznej i ludzi kultury. Wrzawa, jaka powstała w niektórych środowiskach po ukazaniu się powieści "Iksowie", po pewnym czasie została wyciszona, ale pierwsi oburzeni mieli trochę racji. A może nawet nie trochę. Na pewno mieli więcej racji od tych, co tłumaczyli później węgierskiego pisarza mówiąc i pisząc, że odbrązowianie naszej tradycji nigdy nie szkodziło, że trzeba starać się rewidować mity i legendy, i mówić całą prawdę o ludziach, ich działaniach publicznych i życiu prywatnym.
Wedle takiej argumentacji sztuka "Szalbierz" o Wojciechu Bogusławskim, ojcu sceny narodowej, przyjęta została z większą tolerancją, jako zjawisko wypełniające modne dzisiaj białe plamy w historii.
Czy istotnie? Dopiero realizacja teatralna może nas przekonać. W Olsztynie realizatorzy przedstawienia nie chcieli zbyt surowo osądzać Wojciecha Bogusławskiego. A nawet - jak wynika z prasowych wywiadów - chcieli uczynić z głównego bohatera postać pozytywną, wielkiego patriotę, który porywa i zachęca gnuśniejące środowisko prowincjonalne do wielkich czynów.
Takie były intencje. Materia stawia jednak opór. Mimo najlepszych chęci nie udało się tak interpretować tekstu Spiró, aby wymowa całości była optymistyczna, pozytywna. Reżyser Krzysztof Ziembiński pozostał jakby przy tym, co robi od pięciu lat, czyli mówi gorzką prawdę o kondycji Polaków, o ich zawiłych losach, błędach i nieporozumieniach.
Pamiętając o różnicach, o skali i historycznym rodowodzie dzieł, można przyjąć, że "Szalbierz" to ciąg dalszy myślenia zapoczątkowanego "Weselem", "Popiołem i diamentem", "Wielkim Fryderykiem" i "Nocą listopadową". Chciało się inaczej, a wyszło prawdziwiej. W twórczości często tak bywa. Intencje sobie, a wymowa dzieła sobie. W przypadku "Szalbierza" nie wiadomo, czy się cieszyć, czy martwić. Dobrze byłoby posprzeczać się z węgierskim autorem, ale co zrobić, skoro tekst ciągnie wyraźnie w jedną stronę.
Bogusławski przyjeżdża do Wilna na gościnne występy. Ma podpisany kontrakt. Chce zarobić dużo pieniędzy. To pierwsza plama na pomniku. Po przyjeździe każe sobie z góry zapłacić. To druga. Mniej go interesuje fakt, że nie pozwalają mu grać w jego operze (chyba w "Krakowiakach i Góralach"?), tylko w sztuce Moliera "Świętoszek". Ten "Świętoszek" porywa go. Jak każdego wielkiego artystę. Plamy na pomniku jakby zbladły.
Rozpoczyna się optymistyczna część widowiska. Wielki aktor rzeczywiście porywa prowincjonalny zespół, ludzi, którzy marzą tylko o tym: jakby tu wyjechać do Warszawy, albo nie grać ciągle ogonów, tylko wielkie role, jak zarobić więcej pieniędzy. Bogusławski nie tylko uczy ich rzemiosła, ale również wnikliwego czytania tekstu, dochodzenia do wszystkich sensów i znaczeń zawartych w utworze Moliera.
Ta część teatru w teatrze należy do ciekawszych fragmentów inscenizacji. Wiele tu się dzieje, rysują się osobowości, jest wartko i żywo. Z niecierpliwością czekamy na finał, który musi wiele wyjaśnić i wpłynąć na ogólny wyraz przedstawienia. Niestety, znów pojawia się plama. Już trzecia. Bogusławski aranżuje małą intrygę. Wpędza w tarapaty małego aktorzynę po to tylko, żeby pokazać język dostojnikom carskim obecnym na premierze. Oczywiście nie należy tego czytać dosłownie. Po prostu taki jest poziom. Czyn wielkiego aktora i patrioty ma wymiar niski. Zamiast porywającego zdarzenia - mała figa. Zaczął się cud, a skończyło się na jednym geście sprzeciwu, nie wiadomo dlaczego podkreślonym rozwartymi palcami jednej dłoni, jak u współczesnych kontestatorów. Dlaczego? I jeszcze kawałek pioseneczki z "Krakowiaków i Górali" nuconej przez aktora Rybaka Czy on tu najważniejszy?
Nie tak wyobrażaliśmy sobie wileńską wyprawę wielkiego aktora. To co zrobił z prowincjonalnym zespołem aktorskim, przypomina cud na jeden wieczór. Coś się zaczęło, coś się stało, a potem Bogusławski wrócił do Warszawy, a biedny teatr pozostał.
Łatwiej narzekać, trudniej wskazać, co należało zrobić. Przedstawienie olsztyńskie ma swoje zalety, niesie jakiś niepokój i urok niedopowiedzeń, ale jednocześnie wzbudza dużo sprzeciwów. A może o to chodziło? Może już w teatrze współczesnym, niezbyt chętnie odwiedzanym przez widzów, już tylko niepokojami i zagadkami można zwrócić na siebie uwagę?
Jest jeszcze coś, co każe zainteresować się spektaklem. W sztuce są motywy jakby autobiograficzne. Nie mam na myśli autora sztuki, ale cały świat pokazany w utworze. Aktorzy grają troszkę swoją sytuację. Te momenty samokrytycyzmu i autosatyry są prawdziwe i autentyczne. Bardzo delikatna, niedostrzegalna jest granica między dwoma piętrami gry aktorskiej. Jak grają aktorów wileńskich, jak grają siebie i wymyślonych bohaterów węgierskiego dramaturga.
Oprócz Krzysztofa Ziembińskiego, który postać Bogusławskiego zanadto wyciszył, skameralizował, budując przepaść między hałaśliwą i przesadnie ekspresyjną grą aktorów wileńskich, w spektaklu, zwracają na siebie uwagę niektóre pyszne epizody Haliny Lubaczewskiej, jako zakompleksiałej i nie wyżytej suflerki, czy Artura Steranko w roli aktora skazanego na ogony, czy Stanisława Siekierskiego jako gwiazdora spętanego kabotyństwem, nie mówiąc już o wyraźnie wybijającej się roli Władysława Jeżewskiego, jako dyrektora teatru.
Tylko niektórzy usiłują zachować smutną godność prowincjonalnych artystów, jak Stefan Burczyk (Skibiński). Hanna Ziembińska (Kamińska), czy debiutujący w Olsztynie Stanisław Krauze (Kamiński). Sporo zamieszania wprowadza inspicjent Wróbel, grany przez Stefana Kąkola. Świetna jest scena tłumaczenia przemówienia gubernatora (Ryszard Machowski) przez krytyka Psarskiego (Tadeusz Madeja).
Nie wyjaśnioną zagadką jest grany bardzo serio (cud?) fragment "Świętoszka" w trzeciej części widowiska. Nad paroma innymi zagadkami przejdźmy mimo.